Jeszcze niedawno Przemysław Czarnek był jednym z najbardziej rozpoznawalnych głosów Prawa i Sprawiedliwości. Głośny, konfrontacyjny, ideologicznie bezkompromisowy – idealny żołnierz wojny kulturowej, którą PiS prowadziło z zapałem przez lata. Dziś jednak Czarnek wyraźnie zniknął z pierwszego planu. Nie nadaje tonu, nie wyznacza linii, nie jest już politycznym taranem partii. Pytanie „gdzie się podział Czarnek?” jest w gruncie rzeczy pytaniem o kondycję samego PiS.
Formalnie oczywiście istnieje. Zabiera głos, publikuje wpisy, komentuje bieżące wydarzenia. Tyle iż coraz częściej robi to na peryferiach realnej gry. Gdy w PiS toczy się walka o przyszłe przywództwo, o kształt partii po wyborczej porażce i o strategię na czas opozycji, Czarnek nie pojawia się wśród rozgrywających. A przecież jeszcze wczoraj wielu widziało w nim potencjalnego lidera „twardej linii”.
Dlaczego więc przestał się liczyć? Odpowiedź jest brutalna: bo jego polityczna specjalizacja okazała się ślepą uliczką. Czarnek był idealnym wykonawcą w czasach, gdy PiS opłacało się eskalować konflikt – z nauczycielami, środowiskami akademickimi, mniejszościami, „elitami”. Jako minister edukacji narodowej pełnił rolę ideologicznego komisarza. Problem w tym, iż po 2023 r. ta strategia przestała działać. Społeczeństwo okazało się zmęczone permanentną awanturą, a partia zapłaciła za to wyborczą cenę.
Dziś PiS próbuje – przynajmniej deklaratywnie – szukać nowego języka i nowych twarzy. W tej układance Czarnek jest balastem. Symbolizuje wszystko to, co odstraszało wyborców centrowych: agresję, pogardę dla kompromisu, obsesję ideologiczną. Dlatego jego znaczenie spadło. Nie dlatego, iż się zmienił, ale dlatego, iż zmieniły się potrzeby partii.
Ale byłoby błędem sprowadzać problem wyłącznie do osoby Czarnka. Jego marginalizacja obnaża głębszy kryzys PiS. Partia nie potrafi zdecydować, kim chce być po utracie władzy. Z jednej strony wciąż dominuje logika lojalności wobec Jarosława Kaczyńskiego, z drugiej – brakuje realnej wizji sukcesji. Czarnek nie przegrał rywalizacji o wpływy, bo w istocie żadnej otwartej rywalizacji nie ma. Jest tylko dryf i zarządzanie strachem przed zmianą.
Czarnek zapłacił też cenę za własną jednowymiarowość. Jego polityczny kapitał był zbudowany niemal wyłącznie na konflikcie. Gdy konflikt przestał być atutem, nie miał nic w zamian. Brak mu kompetencji w obszarach, które dziś są dla PiS kluczowe: gospodarki, polityki społecznej, wiarygodności instytucjonalnej. Ideologiczny radykalizm okazał się niewystarczający, by aspirować do roli realnego lidera.
PiS ponosi za to odpowiedzialność. Przez lata promowało najbardziej radykalnych wykonawców, myląc głośność z przywództwem. Czarnek był produktem tego systemu: politykiem wypchniętym na front wojny kulturowej, bez zaplecza do rządzenia w bardziej normalnych warunkach. Gdy wojna została przegrana, żołnierz okazał się zbędny.
Dziś więc Czarnek krąży na orbicie partii – zbyt radykalny, by ją odnowić, zbyt rozpoznawalny, by całkiem zniknąć. A PiS trwa w zawieszeniu, niezdolne ani do rozliczenia własnych błędów, ani do stworzenia nowej narracji. Marginalizacja Czarnka nie jest więc sygnałem zdrowienia partii, ale dowodem jej dezorientacji.
Jeśli PiS nie odpowie sobie uczciwie na pytanie, dlaczego Czarnek był przez lata jednym z jego symboli, a dziś stał się problemem, nie ruszy z miejsca. Bo Czarnek nie zniknął przypadkiem. Zniknął razem z iluzją, iż polityka oparta na permanentnym konflikcie może być trwałym fundamentem władzy.

17 godzin temu









