Szymon Hołownia, marszałek Sejmu i lider Polski 2050, po raz kolejny zaprezentował polityczną postawę, która wymyka się nie tylko jednoznacznej interpretacji, ale przede wszystkim — powadze sytuacji, w której się znajduje. Użycie przez niego pojęcia „zamach stanu” w rozmowie z Polsat News, a następnie próba jego relatywizacji i tłumaczenia, iż miał na myśli „polityczną diagnozę”, rodzi pytania nie tyle o polityczny instynkt, co o granice odpowiedzialności.
Hołownia stwierdził w wywiadzie, iż „wielokrotnie proponowano mu, czy sugerowano, czy jest gotów przeprowadzić zamach stanu”. Jego dalsze słowa tylko spotęgowały chaos: „To prawdopodobnie nie wypełnia kryteriów prawnych zamachu stanu, ale ja mówię o zamachu stanu”. Taka retoryka — pełna zastrzeżeń, podtekstów, niedopowiedzeń — nie przystoi drugiej osobie w państwie, szczególnie w czasie politycznej niestabilności i narastającego napięcia społecznego.
W miejsce politycznej klarowności otrzymujemy mieszaninę aluzji i prób dystansowania się od własnych słów. Gdy w sobotę Hołownia zamieścił wpis na Facebooku, nie cofnął swoich oskarżeń, ale próbował je tonować: „Sformułowania zamach stanu użyłem nie w znaczeniu prawnym, a politycznej diagnozy”. W rzeczywistości jednak każda próba sugerowania, iż „rozważano” przejęcie władzy przez marszałka Sejmu z pominięciem legalnie wybranego prezydenta, to ciężar gatunkowy nieporównywalny z publicystyczną metaforą.
Jeśli rzeczywiście formułowano wobec Hołowni oczekiwania, które można określić jako niekonstytucyjne, to powinien natychmiast wskazać autorów tych sugestii. Brak nazwisk i konkretów w tej sprawie nie tylko ją kompromituje, ale też w praktyce czyni z marszałka uczestnika, a nie tylko świadka procesu destabilizowania państwa. Ukrywanie informacji o domniemanych próbach wywierania nacisku — jeżeli miały miejsce — jest działaniem nieodpowiedzialnym i szkodliwym dla interesu publicznego.
W kontekście konstytucyjnym nie ma miejsca na insynuacje. Marszałek Sejmu nie jest felietonistą ani komentatorem. Mówiąc o „obstrukcji”, „nieuznawaniu werdyktu wyborców” i „przejęciu obowiązków prezydenta” — choćby jako o propozycjach rzuconych w rozmowach — Hołownia nie tylko rozbudza niepokoje społeczne, ale też przyczynia się do obniżania zaufania do państwowych instytucji. To samo państwo, którego stabilności jakoby tak gorliwie broni.
Nie jest bowiem możliwe utrzymanie jednocześnie dwóch pozycji: człowieka zatroskanego o demokrację oraz polityka, który – choćby mimowolnie – wprowadza do debaty publicznej najcięższe oskarżenia, nie popierając ich faktami. Słowa o „zamachu stanu”, raz rzucone, nie mogą zostać wymazane uspokajającym wpisem w mediach społecznościowych. Szczególnie jeżeli jednocześnie przyznaje się, iż „przyjdzie czas, iż będziemy o tym rozmawiać”. Czas jest teraz. Albo mówi się prawdę, albo milczy.
Publiczne oświadczenia marszałka, w których apeluje do obu stron politycznego sporu o spokój, nie mogą być traktowane poważnie, jeżeli sam staje się źródłem politycznej paniki. Jego postawa jest wewnętrznie sprzeczna: z jednej strony deklaruje szacunek dla procedur, z drugiej otwiera pole do podważania ich sensu. A przecież najgorsze, co może dziś spotkać Polskę, to sytuacja, w której politycy rządzący państwem mówią głośno rzeczy, których – jak później tłumaczą – nie powiedzieli „na serio”.
Zamiast uspokajać emocje, Hołownia je wzmacnia. Zamiast precyzji, oferuje narracyjne wybiegi. I wreszcie: zamiast przejrzystości — polityczny teatr niedopowiedzeń. Marszałek Sejmu, który chce być arbitrem i sumieniem debaty, musi sam świecić przykładem. Dziś niestety staje się jej częścią – i to nie jako strażnik konstytucji, ale jako generator niepokoju.