Spór między „dużym” a „małym” pałacem dawno przestał być starciem na kompetencje czy wizje państwa. Coraz częściej przypomina grę na zwłokę, w której jedna strona próbuje rządzić, a druga – udowodnić, iż potrafi skutecznie przeszkadzać. W tej układance Donald Tusk występuje dziś w roli polityka próbującego odbudować międzynarodową podmiotowość Polski, Karol Nawrocki zaś – jako prezydent, który swoją aktywność definiuje głównie przez sprzeciw wobec rządu.
Iskrą zapalną ostatniej odsłony konfliktu stał się wywiad Nawrockiego dla Wirtualnej Polski. Prezydent stwierdził w nim, iż „premier nie jest szanowanym graczem” przez zagranicznych partnerów. To zarzut ciężki, ale też wygodny – pozwala bowiem przenieść odpowiedzialność za trudną sytuację międzynarodową z Pałacu Prezydenckiego na Radę Ministrów. Nawrocki poszedł dalej, chwaląc się własnymi sukcesami: „Robię, co mogę na arenie międzynarodowej. Skoro Donald Tusk nie może się dodzwonić, to rozwijam formaty takie jak Grupa Wyszehradzka i inicjatywa Trójmorza”.
Problem w tym, iż ta opowieść coraz słabiej znosi zderzenie z rzeczywistością. Grupa Wyszehradzka od dawna jest w kryzysie, a Trójmorze – mimo potencjału – nie zastąpi relacji z głównymi graczami Unii Europejskiej. Nawrocki przekonuje, iż „podczas jednej wizyty w Białym Domu, u prezydenta Donalda Trumpa, udało się ustabilizować relacje polsko-amerykańskie”. Brzmi to efektownie, ale w świecie dyplomacji jednorazowe gesty rzadko budują trwałe bezpieczeństwo. To raczej codzienna, żmudna praca i wiarygodność, której prezydent – skupiony na wewnętrznym sporze – nie potrafi przełożyć na realną współpracę z rządem.
Odpowiedź Donalda Tuska była krótka, ale wymowna. „Międzynarodowa gra toczy się dziś o wielką stawkę: bezpieczeństwo Polski i niepodległość Ukrainy. jeżeli pan prezydent nie chce lub nie potrafi pomóc, to przynajmniej niech nie przeszkadza” – napisał premier na portalu X. To nie tylko złośliwa riposta, ale diagnoza sytuacji. W czasie, gdy ważą się losy wsparcia dla Ukrainy i kształt europejskiego bezpieczeństwa, Polska nie może sobie pozwolić na luksus permanentnej wojny na górze.
Tymczasem Nawrocki zdaje się traktować weto jako podstawowe narzędzie polityczne. W ciągu zaledwie czterech miesięcy prezydentury zawetował 17 ustaw – więcej niż którykolwiek z jego poprzedników na starcie kadencji. Trudno uznać to za przejaw konstruktywnej kontroli władzy wykonawczej. To raczej sygnał: „nie, bo nie”. Rząd odpowiada ostrą krytyką, prezydent – kolejnymi blokadami, a państwo wpada w dryf.
Nie jest to tylko publicystyczna teza. Najnowszy sondaż przeprowadzony dla Wirtualnej Polski pokazuje, iż aż 76 proc. Polaków uważa, iż konflikt między Tuskiem a Nawrockim „prowadzi do paraliżu państwa i uniemożliwia wprowadzanie koniecznych reform”. W tym 34 proc. odpowiada „zdecydowanie tak”, a 42 proc. – „raczej tak”. Przeciwnego zdania jest zaledwie niespełna jedna piąta badanych.
Te liczby są dla prezydenta miażdżące. Oznaczają bowiem, iż społeczne zmęczenie konfliktem nie rozkłada się symetrycznie. Tusk – choćby jeżeli bywa krytykowany – postrzegany jest jako ten, który próbuje działać. Nawrocki coraz częściej jawi się jako hamulcowy, polityk od gestów i deklaracji, ale bez realnej umiejętności współpracy.
W demokracji spór jest rzeczą naturalną. Problem zaczyna się wtedy, gdy staje się celem samym w sobie. Prezydent, który zamiast współtworzyć politykę zagraniczną, mierzy jej skuteczność liczbą wet i medialnych wystąpień, nie wzmacnia państwa. Tusk ma rację: jeżeli nie potrafimy grać do jednej bramki, przynajmniej nie powinniśmy strzelać samobójczych goli.

14 godzin temu









