W ostatnich latach PRL – u oficjalnie działające wydawnictwa zaczęły publikować artykuły i książki o tematyce przez całe dziesięciolecia najściślej zakazanej.
Pamiętam, jak zastanawialiśmy się nad tym, co oznaczają periodyki takie, jak „Res Publica” czy „Konfrontacje”, na łamach których wspominano o wywózkach na Syberię a choćby Katyniu. Kiedy Polska miała już za sobą wybory z czerwca 1989 wielu miało nadzieję, iż dostępne wreszcie będzie wiedza o sitwach od pokoleń terroryzujących Polskę. I iż dowiemy się wreszcie, jak to naprawdę jest z opozycjonistami o rodowodzie niepolskim i nie – niepodległościowym. Zamiast tego dowiedzieliśmy się, iż jest coś takiego, jak „zoologiczny antykomunizm” a uczestnictwo w antypolskiej agenturze w rodzaju Komunistycznej Partii Polskiej było – „młodzieńczym marzycielstwem”. Na pytanie o to, o czym marzyli owi marzyciele z KPP dostawaliśmy odpowiedź: „o lepszym świecie”. Tylko, iż ta Komunistyczna Partia Polski miała w swym programie rozbiór Polski, drogą oddania Ziem Zachodnich Niemcom a Ziem Wschodnim – Związkowi Sowieckiemu. Miała też ta KPP w programie likwidację polskiego państwa. Takie to było KPP – owskie „romantyczne marzycielstwo o lepszym świecie”. O świecie bez naszej Polski. Już w 1989 roku prezesem telewizji (wówczas w Polsce jedynej) został przez ludzi nazywających siebie „solidarnościowcami” mianowany wieloletni agent SB Andrzej Drawicz. Spełnił pokładane w nim nadzieje czas antenowy, jak w czasach Urbana, oddając przede wszystkim Jaruzelskiemu i jego ludziom. Aktoreczkę Joannę Szczepkowską na antenę wpuszczono wtedy chyba tylko po to, żeby między monologami kolejnych ubeków mogła zgromadzoną przed ekranami gawiedź zapewnić, iż „w Polsce skończył się komunizm”. Wypisz – wymaluj tak samo, jak w PRL – owskiej krainie pustych półek propagandyści Gierka zapewniający: „W Polsce mamy dobrobyt”. Cyklicznym rozmówcą Teresy Torańskiej, wykreowanej na pierwszą gwiazdę drugiego obiegu wydawniczego, był wtedy arcy – komuch Stanisław Ciosek. To nie ludzie podziemia antykomunistycznego, nie prawdziwi liderzy Solidarności mieli wtedy przywilej mówienia do milionów Polaków o przeszłości i teraźniejszości. Przywilej ten mieli Jaruzelscy, Cioski, Urbany i związani z nimi ludzie.
Jednym z najaktywniejszych „opowiadaczy historii najnowszej” został też wtedy historyk Andrzej Friszke. Zawsze historią interesowałem się tak bardzo, iż jeżeli tylko dawałem radę, starałem się ją poznawać ze wszystkich możliwych źródeł. Słuchałem i czytałem więc i Friszkego, choć jego wersja historii była dla mnie wtedy coraz bardziej skompromitowana. Nabierałem np. pewności, iż obóz zwany „opozycją demokratyczną” pojawił się w Polsce nie dlatego, iż dziatwa części partyjnej nomenklatury w roku 1967 nagle postanowiła walczyć o demokrację. Coraz więcej bowiem dowodów znajdywałem na to, iż przyczyna jej powstania była całkowicie inna, iż była skutkiem eskalacji konfliktu między (posługując się określeniami starego komunisty Jerzego Jedlickiego) „chamską” i „żydowską” frakcją partii komunistycznej. W wyniku wspartej z moskiewskiego kremla furii Władysława Gomułki rywalizację tę wygrała „frakcja chamów”. Stąd „frakcja Żydów” pozbawiona została nigdy jej zresztą nienależnych przywilejów. I stanęła przed wyborem: żyć bez tych przywilejów albo emigrować. Ci, którzy postanowili żyć bez przywilejów (nie zawsze „przyciętych” zresztą nazbyt radykalnie) być może dla własnego samopoczucia nazwali się „opozycją”. A żeby było te samopoczucie jeszcze lepsze to choćby – „demokratyczną”. Cokolwiek w ich rozumieniu miałoby to znaczyć. A iż to właśnie taka „opozycja demokratyczna” przy okrągłym stole dogadała się z kontynuatorami „frakcji chamów” – ona nagłaśniana była jako opozycja najważniejsza, o ile nie w ogóle – jedyna. Jej piewcą był i jest właśnie Andrzej Friszke, z którego opowiastek często wysnuć można wniosek, iż całe zmagania Polaków o wolność prowadzone były przez dzieci właścicieli Polski Ludowej i zarazem wnuki „marzycieli” z KPP. A czytając książkę Friszkego pt. „Solidarność Podziemna” miałem już wrażenie, iż przyjął on styl myślenia Lecha Wałęsy wielokrotnie powtarzającego, iż to on sam jeden – obalił komunizm. W wersji Andrzeja Friszke dokonała tego grupka dzieci i wnuków komunistycznej elity.
Kiedy w roku 2007 prezydent Lech Kaczyński postanowił odznaczyć siedemdziesięciu siedmiu działaczy od kilkunastu lat marginalizowanej, okradanej z dorobku, wyszydzanej, zamilczanej Solidarności Walczącej – do mediów przebiły się wiadomości takie, jakich w nich nie było nigdy. Takie np., iż to Solidarność Walcząca jako jedyna nadawała audycje na żywo, ze swej nielegalnej rozgłośni podając informacje o toczących się w całym Wrocławiu starciach z ZOMO. Albo o kilkuset audycjach nadawanych całą siecią nadajników. O programach emitowanych w dziesiątkach miast i na terenach wiejskich, ze szczytów Gubałówki, Winnej Góry i dziesiątek innych wzniesień. O 146 tytułach prasy Solidarności Walczącej. Wystarczyło parę takich informacji na antenie Polskiego Radia, by na antenie Radia TOK FM Friszke zagrzmiał: „A to już nie było żadnej innej Solidarności? Tylko Solidarność Walcząca?”
Już tak drobny dodateczek do nie kończących się heroicznych opowieści o bohaterstwie Kuronia, Michnika Geberta i Wałęsy wystarczył, żeby Friszke rzucił się do protestowania i prostowania. Do przekonywania, iż najważniejsi to ci z jego opowieści. A o takich z Solidarności Walczącej to ledwie parę słów – już za dużo. Że parę słów o nich – już wymaga protestu. Wcale nie jestem przy tym zdziwiony, iż zarówno Friszke, jak i „narybek” jego szkoły bardzo mało wiedzą o faktach tak dla opozycyjnej działalności fundamentalnych, jak podziemny ruch wydawniczy. Stąd we wszystkich ich publikacjach próżno szukać czegokolwiek o realia konspiracyjnego drukarstwa. O tych prawdziwych a nie – legendarnych. Zdradzają to już takie tytuły książek, jak „Rewolucja powielaczy”. Autorzy takich prac po prostu nie wiedzą, iż powielacze – rewolucji dokonać nie były w stanie. Że powielacze, podobnie jak offsety, przy wszystkich swoich zaletach, miały poważną wadę – łatwo, gwałtownie i często były konfiskowane przez SB. I iż tym, co w podziemnym ruchu wydawniczym dokonywało rzeczywistej rewolucji, były nie żadne powielacze, ale – sitodrukowe ramki. Wymagały one umiejętności większych, niż niezbędne do obsługi powielacza, ale pod wieloma względami nad powielaczami górowały. Matryca nawijana na wał powielacza dawała szansę wydrukowania kilkuset egzemplarzy pisma (w instrukcji pisali, iż 300, 400 lub 500, najlepsi drukarze, kosztem jakości druku, „wyciskali” do tysiąca). Dysponując chemikaliami produkowanymi przez Solidarność Walczącą na jednej emulsji wypełniającej sitodrukową ramkę powielić można było 4 tysiące. A mając emulsję profesjonalną, przemycaną z Zachodu – 10 tysięcy i więcej. Przy czym sitodruk dawał możliwość zmniejszenia druku i umieszczenia na każdej stronie parę razy więcej tekstu czytelnego lepiej niż w przypadku powielanego dzięki powielaczowych matryc. Konfiskata przez SB sitodrukowej ramki – nie była żadną stratą. Wprawny drukarz cały swój sitodrukowy warsztat był w stanie odbudować w ciągu jednego dnia. Rankiem nie dysponując niczym – już wieczorem mógł powielać kolejne tysiące gazetek. A nieznająca sitodruku struktura, której zabrano powielacz – mogła tylko „leżeć i kwiczeć”. Żadnymi więc powielaczami nie można było dokonać żadnej rewolucji. I tego nie wiedzą autorzy książek takich, jak „Rewolucja powielaczy”. Nie wiedzieli też tego ci wszyscy, którym Friszke przypisuje wszystkie zasługi. Nikt z nich nie korzystał z technik sitodrukowych. Czyli tych, które były dla bezpieki niezniszczalne, bo możliwe do natychmiastowego odtwarzania.
No ale tylko jednych Friszke uważa za „rzeczywistych bohaterów Solidarności”. I zawsze bardzo alergicznie reaguje na wszystkie fakty mogące nadkruszyć ich wyimaginowaną wyjątkowość. Coraz częściej posługuje się przy tym komunistycznym językiem tych środowisk. Zarówno KPP, jak PPR i PZPR walczących o niepodległość nazywały „faszystami”. Najchętniej pojęcia tego używali członkowie frakcji przez komunistę Jerzego Jedlickiego nazywanej „Żydami”. Czyli ci, których dzieci stanowią właśnie to gremium, które Friszke uważa za największych, o ile nie jedynych, bohaterów. Choć część owego bohaterstwa polega na dokonanym w 1989 roku ponownym utożsamieniu się z liderami PZPR -u. Cóż, był to w końcu matecznik ich rodziców i często ich samych. Od pokoleń ich zwyczajem było miotanie oskarżeniami o rzekomy faszyzm we wszystkich swoich oponentów. Coraz częściej kalumniami tymi miota też sam Friszke w mentorskich oracjach utożsamiający lidera Ruchu Obrony Granic z faszyzmem. Widać tak, jak dla jego idoli, każdy polski patriota – państwowiec to faszysta. W 1944 Stalin głosił, iż jedyną „niefaszystowską” partią jest w Polsce PPR a jedyną „niefaszystowską” formacją zbrojną Armia Ludowa. Wg NKWD, UB i ich propagandy Powojenne Powstanie Antykomunistyczne przeciw sowieckim okupantom wywołali – faszyści. Dziś peany Friszkego na cześć dzieci jednej z frakcji komunistów doprowadziły do stanu, w którym mówi on już językiem komuszych tatusiów jego idoli.
Artur Adamski