Zbigniew Ziobro, były minister sprawiedliwości i prokurator generalny, znów sięga po retorykę straszenia i eskalacji.
W niedawnym wystąpieniu na antenie telewizji wPolsce zapowiedział śledztwo w sprawie rzekomego „zamachu na ustrój państwa polskiego”, wskazując na działania ekipy Donalda Tuska. „To jest przestępstwo zagrożone karą dożywotniego pozbawienia wolności” – grzmiał, sugerując, iż po powrocie PiS do władzy nikt nie uniknie odpowiedzialności. Te słowa, choć groźnie brzmiące, nie tylko budzą wątpliwości co do intencji Ziobry, ale też stawiają pytanie: czy człowiek z jego problemami prawnymi powinien rzucać takie oskarżenia?
Ziobro przedstawia się jako strażnik sprawiedliwości, który chce „zapobiec powtórce” rzekomych nieprawości. Mówi: „Tutaj nie chodzi o zemstę. Tutaj po prostu trzeba to zrobić po to, aby to się więcej nie powtórzyło”. Jednak jego narracja brzmi jak polityczna vendetta, a nie troska o państwo. Oskarżanie rządu o „zamach na ustrój” i straszenie dożywociem to nie jest język odpowiedzialnego polityka, ale kogoś, kto desperacko próbuje odwrócić uwagę od własnych kłopotów. Bo Ziobro, choć głośno krytykuje, sam ma poważne problemy z prawem. Oskarżenia dotyczące nadużycia władzy, w tym instrumentalnego wykorzystania prokuratury w czasach jego rządów, rzucają cień na jego wiarygodność.
Jako minister sprawiedliwości, Ziobro miał ogromny wpływ na system sądownictwa i prokuraturę. Zamiast budować niezależne instytucje, przekształcił je w narzędzia polityczne. Reforma sądownictwa, którą forsował, doprowadziła do chaosu, konfliktu z Unią Europejską i obniżenia zaufania obywateli do wymiaru sprawiedliwości. Prokuratura pod jego kierownictwem była oskarżana o stronniczość i ściganie przeciwników politycznych. Teraz, gdy sam jest obiektem śledztw, Ziobro odwraca role, przedstawiając się jako ofiara i zapowiadając odwet. „Ci, którzy myślą, iż to są tylko takie słowa rzucane na wiatr, to się głęboko mylą” – deklaruje. Ale czy te groźby nie są próbą maskowania własnej odpowiedzialności?
Ziobro mówi o „drastycznym końcu” Tuska, oskarżając go o przekroczenie „wszystkich czerwonych linii”. Powołuje się na tajemnicze źródła w prokuraturze, twierdząc, iż minister Adam Bodnar planował „sparaliżowanie” Sądu Najwyższego. Te rewelacje brzmią sensacyjnie, ale brak im konkretów. Ziobro nie przedstawia dowodów, tylko snuje wizje spisków, które mają uzasadnić jego narrację o zagrożonym państwie. To strategia dobrze znana z czasów jego rządów: budowanie atmosfery strachu i podziału, by mobilizować elektorat. Problem w tym, iż Polacy coraz mniej wierzą w takie sztuczki.
Najbardziej paradoksalne jest to, iż Ziobro, człowiek, który sam stoi w obliczu zarzutów, grozi innym surowymi karami. Jego zapewnienia, iż nie chodzi o zemstę, brzmią niewiarygodnie, gdy w tym samym zdaniu mówi o „bezeceństwach” i „zbrodniach” rządu. To nie jest język dialogu, ale konfrontacji. Zamiast refleksji nad własnymi błędami, Ziobro wybiera eskalację. Jego wizja „sprawiedliwości” to nic innego jak polityczna rozgrywka, w której prawo jest narzędziem do walki z przeciwnikami.
Polska potrzebuje liderów, którzy budują, a nie niszczą. Ziobro, zamiast grozić i straszyć, powinien zmierzyć się z własnymi problemami prawnymi i odpowiedzieć za decyzje, które podzieliły społeczeństwo. Jego retoryka to powrót do przeszłości – pełnej konfliktów i braku odpowiedzialności. Polacy zasługują na więcej niż groźby i puste hasła.