Groźby prawne. Jak Ziobro próbuje zgasić dyskusję o Pegasusie

10 godzin temu
Zdjęcie: Ziobro


Zbigniew Ziobro znów wybrał strategię znaną od lat: grzmi, grozi i odsłania dość cienki pantofel tam, gdzie oczekiwalibyśmy konkretów.

Gdy wokół sprawy Pegasusa narastały wątpliwości i pytania — on nie rozbraja ich argumentami, tylko rzuca groźbami sądowymi. „Rozważę pozwanie Żurka i Myrchy. Skala kłamstw jest niebywała” — zapowiedział w RMF FM były minister sprawiedliwości, nie kryjąc, iż zamierza odpowiedzieć prawnie na zarzuty. I co w tym najbardziej uderza? Że to próba zasłonięcia rzeczywistego problemu spektaklem prawniczym.

Ziobro potrafi świetnie ustawiać narrację: gdy ktoś sugeruje, iż Fundusz Sprawiedliwości był użyty do zakupu Pegasusa, odpowiada zdaniami, które brzmią jak wyuczone formułki obronne. „Jako wiceminister powinien wiedzieć o tym, iż Fundusz Sprawiedliwości ma kilka celów… wśród tych celów jest przeciwdziałanie i zapobieganie przestępczości” — mówi, starając się udowodnić, iż decydując się na zakup, działał w interesie obywateli. Problem w tym, iż to wyjaśnienie nie rozwiązuje sedna sprawy: dlaczego fundusze przeznaczone na ofiary przestępstw miały być wykorzystane na system inwigilacji? Ziobro zamiast jasnych faktów serwuje narrację „zapobiegania przestępczości” — i groźby.

Gdy polityczna presja rośnie, Ziobro wybiera transparentność z opcją „wyłączyć”, czyli: „Trzeba się bić, kiedy wiemy, iż stoimy po stronie prawdy”. Piękne hasło — gdyby nie fakt, iż broni on nie tylko swojego dobrego imienia, ale również linii obronnej partyjnego aparatu. Kiedy zaś rzecznik rządu, Adam Szłapka, stwierdza, iż Ziobro „sam się przyznał” do decyzji o zakupie Pegasusa i zrobił z Polski „państwo na podsłuchu”, były minister odpiera: „Wyraźnie mówiłem, iż zachęcałem do zakupu systemu, w ogóle nie wiedziałem, jak się nazywa i w jakim kraju jest produkowany”. To tłumaczenie brzmi jak zawieszenie odpowiedzialności — „zachęcałem”, ale nie znałem szczegółów — i jest niewiarygodne.

Ziobro w tej rozmowie uchyla się od rzeczowej odpowiedzialności, a jednocześnie grozi pozwami. To klasyczny mechanizm: zamiast rozliczyć decyzje, próbuje się uciszyć krytykę. Groźby sądowe mają efekt odstraszający — nie rozwiązują jednak pytań o etykę, proporcje i legalność działań. Kiedy polityk odpowiada „prawem” zamiast argumentem, publiczność powinna usłyszeć alarm.

Co gorsza, ton Ziobry zdradza pychę; zamiast przyjąć choćby część ciężaru odpowiedzialności, od razu stawia się w roli ofiary: „skala kłamstw jest niebywała… Oni muszą czuć, iż nie będzie im to uchodziło płazem”. Tyle iż podmiotem odpowiedzialnym za decyzje pozostaje on sam — i to on powinien wytłumaczyć mechanizmy wydatkowania pieniędzy Funduszu Sprawiedliwości, a nie odwracać uwagę procesem sądowym.

Politycznie to też ruch przewidywalny: gdy notowania trudne, kiedy prawda zaczyna wychodzić na światło dzienne — elementy obronne zostają podniesione. Pozwy mają w tym kontekście funkcję odwracającą uwagę. Ziobro nie tylko broni swojego wizerunku; on także próbuje ratować narrację polityczną, która w obliczu zarzutów o inwigilację zaczyna się sypać.

W demokratycznym państwie odpowiedzi na zarzuty powinny być proste i konkretne: dokumenty, przejrzystość, wyjaśnienia. Tymczasem dostajemy teatr procesowy i retorykę „walczmy o prawdę”. Walczyć trzeba, ale nie przed kamerami i nie groźbami — ale dowodami. Kiedy polityk chowa się za pozwami, zamiast rozliczyć własne decyzje, to nie obroni ani siebie, ani państwa prawa, które z taką pieczołowitością powoływał.

Ziobro obiecuje tortury prawne dla swoich krytyków. Publiczności zaś nie zaspokoi pokazanie siły w sądzie — skoro to właśnie od decyzji takich ludzi zależy zaufanie do instytucji. I to ono, a nie kolejne procesy, powinno być teraz naprawiane.

Idź do oryginalnego materiału