To, co dla części polityków Prawa i Sprawiedliwości jest „polityczną zemstą”, dla innych stanowi wreszcie przykład działania państwa, które przestaje się bać egzekwować własne przepisy. Cofnięcie poświadczeń bezpieczeństwa Mariuszowi Błaszczakowi — byłemu ministrowi obrony narodowej — to nie przejaw „niskiego chwytu”, jak twierdzą jego partyjni koledzy, ale element elementarnego porządku, który w Polsce próbuje się właśnie przywrócić.
Decyzja Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, jak doniosły media, ma związek z odtajnieniem planów obrony kraju na tzw. „linii Wisły”. To Błaszczak, w gorącej fazie sporu z rządem Donalda Tuska, ujawnił fragmenty dokumentów, które — niezależnie od interpretacji politycznej — stanowiły informacje niejawne. Innymi słowy, złamał zasady, które sam powinien znać najlepiej.
Sam zainteresowany broni się jednak w przewidywalny sposób. Na platformie X napisał: „Nie mam żadnych wątpliwości, iż decyzja o odebraniu mi poświadczeń zapadła w gabinetach najważniejszych polityków PO, a nie upolitycznionych oficerów służb specjalnych”. W tej narracji Błaszczak jawi się jako ofiara systemu, który chce go uciszyć za „ujawnienie prawdy”. Problem w tym, iż prawda w państwie prawa nie jest kategorią emocjonalną. To nie jest sprawa wiary, tylko faktów i procedur.
Nie sposób nie dostrzec ironii: człowiek, który przez lata współtworzył system o wyraźnie autorytarnych rysach, nagle apeluje o apolityczność służb. Gdyby ta zasada obowiązywała w czasie jego rządów, być może dziś nie musielibyśmy mierzyć się z dziedzictwem upolitycznionej armii i służb, które wolały lojalność wobec partii od lojalności wobec państwa.
Trudno też nie zauważyć, iż argument o „szantażu” — podniesiony przez ABW — nie jest abstrakcyjny. Wiceszef agencji, ppłk Paweł Chomentowski, miał stwierdzić, iż były minister może być podatny na presję związaną z zarzutami w sprawie ujawnienia dokumentów. To nie polityczna zemsta, ale klasyczna ocena ryzyka. W demokratycznym państwie prawo do dostępu do tajemnic państwowych nie jest przywilejem politycznym, tylko zaufaniem, które można stracić.
Błaszczak reaguje tak, jak reaguje od lat: mobilizuje twardy elektorat, wzywa do walki z „antypolskim rządem” i zapowiada rychły upadek Tuska. „W państwie Tuska osoby, które chciały oddać niemal połowę Polski bez walki (…), odbierają prawo dostępu do tajemnic państwowych osobom, które ujawniały kompromitujące ich fakty” — grzmi były szef MON. Retoryka znana, patetyczna, a zarazem bezradna.
Warto jednak zadać pytanie: czy naprawdę „dobrze się stało”? Odpowiedź brzmi — tak. Nie dlatego, iż ktoś chciał upokorzyć polityka PiS, ale dlatego, iż państwo nie może dłużej tolerować podwójnych standardów. Ujawnienie planów obrony, choćby w imię walki politycznej, to czyn nieodpowiedzialny. W dobie wojny za wschodnią granicą każde słowo waży więcej niż tweet.
Dla PiS decyzja ABW to kolejny dowód na „polityczne czystki”. Dla wielu obywateli — sygnał, iż instytucje zaczynają odzyskiwać podmiotowość. Można wręcz powiedzieć, iż po latach, w których bezpieczeństwo było zakładnikiem propagandy, zaczynamy rozumieć, iż tajemnica państwowa to nie narzędzie w kampanii, ale fundament obrony kraju.
Oczywiście, w Polsce nic nie dzieje się w próżni. W tle tej historii toczy się szersza gra o pamięć i odpowiedzialność. Linia Wisły to nie tylko historyczny symbol, ale także metafora — granica między państwem poważnym a państwem, które udaje powagę. Cofnięcie poświadczeń Błaszczakowi jest więc gestem symbolicznym: oto kończy się epoka, w której można było bezkarnie mieszać bezpieczeństwo narodowe z politycznym marketingiem.
I choć sam zainteresowany prawdopodobnie zbuduje na tym kolejny mit o „męczeństwie w imię prawdy”, to dziś ważniejsze jest coś innego: iż państwo polskie, po raz pierwszy od dawna, zaczyna wymagać od swoich byłych ministrów tego, co powinno być oczywiste — odpowiedzialności.