Robert Bąkiewicz, lider Ruchu Obrony Granic i jedna z twarzy tzw. środowisk narodowych, od lat balansuje na granicy prawa. Tym razem jednak granica została wyraźnie przekroczona. Sprawa, w której ma usłyszeć zarzuty znieważenia funkcjonariuszy państwowych, to nie kolejny epizod z jego politycznego teatrzyku – to realna konsekwencja działań, które nie mogą pozostać bez reakcji państwa prawa.
Zgodnie z informacjami przekazanymi przez RMF FM, prokuratura regionalna w Szczecinie poleciła postawienie Bąkiewiczowi zarzutów w związku z jego zachowaniem wobec funkcjonariuszy Straży Granicznej i Żandarmerii Wojskowej 29 czerwca br. w Słubicach. Publiczne nazwanie ich „zdrajcami” nie jest tylko moralnie naganne – to czyn zabroniony, podważający autorytet służb państwowych.
Przede wszystkim, warto uświadomić sobie, iż znieważenie funkcjonariuszy publicznych nie jest kwestią retoryki czy debaty – to atak na fundament porządku prawnego. Bąkiewicz, który z dumą obnosi się ze swoją rzekomą obroną suwerenności Polski, jednocześnie uderza w tych, którzy jej realnie strzegą. Straż Graniczna i Żandarmeria nie są polityczną organizacją – to formacje mundurowe, których zadaniem jest ochrona granic i bezpieczeństwa obywateli. Dehumanizacja ich pracy, sprowadzona do oskarżeń o zdradę, to działanie, które nie mieści się w ramach demokratycznej debaty.
Kiedy ktoś z takim zasięgiem jak Bąkiewicz pozwala sobie na bezkarne obrażanie funkcjonariuszy, ryzykujemy zjawisko społecznego przyzwolenia. jeżeli państwo nie reaguje, jego instytucje stają się fasadą, a służby – chłopcami do bicia dla wszystkich, kto uzna, iż stoi „po adekwatnej stronie historii”.
Sprawa Bąkiewicza pokazuje też głębszy problem – instrumentalne traktowanie patriotyzmu jako narzędzia politycznego szantażu. Jego retoryka, pełna odwołań do niepodległości, zdrady i honoru, ma kilka wspólnego z odpowiedzialnością czy służbą publiczną. To język konfrontacji, niekiedy balansujący na granicy mowy nienawiści, który nie służy Polsce, ale wyłącznie ego autora.
Niepokoi również reakcja samego aparatu prokuratorskiego. Prokurator prowadzący postępowanie – według doniesień – próbował się z niego wyłączyć. To symptomatyczne. Presja medialna i polityczna wokół postaci takich jak Bąkiewicz sprawia, iż choćby przedstawiciele wymiaru sprawiedliwości wahają się, zanim wykonają swój obowiązek. Tymczasem prawo musi działać niezależnie od ideologii sprawcy. jeżeli osoba publiczna łamie prawo, powinna odpowiadać – nie mniej, ale i nie więcej – niż każdy obywatel.
Trzeba zatem postawić sprawę jasno: Robert Bąkiewicz powinien ponieść konsekwencje swoich działań. Nie dla zasady, nie dla przykładu – ale dlatego, iż nikt, choćby samozwańczy „obrońca narodu”, nie stoi ponad prawem.
W przestrzeni publicznej pojawiają się głosy, które relatywizują jego wypowiedzi. Padają argumenty o wolności słowa, emocjach, kontekście. Ale jak słusznie zauważył kiedyś prof. Andrzej Zoll: *„Wolność słowa kończy się tam, gdzie zaczyna się odpowiedzialność za słowo.”* Wypowiedzi Bąkiewicza nie są aktem wolności – są zamachem na spójność państwa i szacunek dla jego instytucji.
Państwo nie może być zakładnikiem radykalnych aktywistów. Tolerancja wobec przemocy słownej wobec służb mundurowych prowadzi do ich delegitymizacji. A bez zaufania do tych, którzy chronią nasze granice i bezpieczeństwo, nie ma mowy o suwerenności.
Robert Bąkiewicz przez lata budował swoją pozycję na kontrowersji, prowokacji i podziale. Dziś przyszedł czas, by przypomnieć mu, iż wolność niesie za sobą odpowiedzialność. Zarzuty, które ma usłyszeć, są nie tylko prawnie uzasadnione – są koniecznością, jeżeli chcemy żyć w państwie, w którym słowa mają znaczenie, a prawo nie jest pustym sloganem.