Gomułka wiecznie żywy. Czyli co właśnie zdradził Kaczyński

3 dni temu

Polska debata publiczna wokół Krajowego Planu Odbudowy (KPO) znów stała się areną politycznych rozgrywek, w których merytoryczna dyskusja ustępuje miejsca prostym, populistycznym hasłom.

Tym razem inicjatywę przejęło Prawo i Sprawiedliwość, próbując przekuć kwestie związane z dystrybucją środków unijnych w narrację o „aferze”, w której ofiarami mają być zwykli obywatele, a beneficjentami – rzekomo bogaci przedsiębiorcy. To strategia dobrze znana z podręcznika polityki lat 60., kiedy Władysław Gomułka przedstawiał sektor prywatny jako klasę pasożytniczą, a wszelką pomoc państwa kierował w stronę „ludu pracującego”.

PiS – partia, która sama zdecydowała o przystąpieniu Polski do KPO – stara się dziś zepchnąć na drugi plan fakt, iż przez lata nie była w stanie doprowadzić procesu uzyskania środków do końca. Przez opieszałość, brak zdolności negocjacyjnych i polityczne wojny z Brukselą, środki z programu były przez długi czas zablokowane. Obecny rząd, mimo trudnego startu, zdołał przełamać impas i wreszcie uruchomił proces ich wypłaty. Jednak zamiast docenić to jako sukces państwa, PiS próbuje opisać go w kategoriach skandalu, sięgając po retorykę, która w gruncie rzeczy odwołuje się do lewicowego populizmu – niechęci wobec prywatnego biznesu i instynktownego podziału społeczeństwa na „uprzywilejowanych” i „zwykłych ludzi”.

Problem w tym, iż logika tej narracji jest wewnętrznie sprzeczna. Środki z KPO – zgodnie z ustaleniami podpisanymi przez rząd PiS – mają w znacznej części trafić właśnie do sektora mikro-, małych i średnich przedsiębiorstw, aby odbudować ich potencjał po kryzysie wywołanym pandemią COVID-19. Branża HoReCa (hotele, restauracje, catering), która znalazła się w centrum obecnej „afery”, została szczególnie dotknięta lockdownami i ograniczeniami sanitarnymi. Wsparcie dla niej jest nie tyle kaprysem, ile bezpośrednim wykonaniem zobowiązań, jakie Polska wzięła na siebie w negocjacjach z Komisją Europejską.

Rząd PiS doskonale znał te warunki – bo sam je negocjował i podpisał. Mimo to dziś politycy tej formacji mówią tak, jakby pomoc dla prywatnych przedsiębiorców była czymś nagannym. Wypowiedzi w stylu „nie chcemy pieniędzy na sauny czy solaria” są zręczne medialnie, ale pomijają fakt, iż w gospodarce rynkowej przedsiębiorcy inwestują w to, co jest dla nich opłacalne i potrzebne do rozwoju. Niekiedy oznacza to modernizację sprzętu, poprawę oferty dla klientów czy poszerzenie zakresu usług – a wszystko to przekłada się na miejsca pracy i podatki.

Porównanie tej retoryki do czasów Gomułki nie jest przesadą. Ówczesny I sekretarz w podobny sposób wskazywał prywatny sektor jako obszar zbędnych luksusów, który rzekomo szkodzi społeczeństwu. PiS zdaje się sięgać po ten sam schemat, dostosowany do współczesnych realiów – przedsiębiorca staje się wygodnym wrogiem publicznym, a krytyka jego działań ma być dowodem troski o „prawdziwych” obywateli.

Takie podejście jest jednak niebezpieczne. Po pierwsze – rozmywa odpowiedzialność za lata zaniedbań w sprawie KPO. Rząd PiS, który miał historyczną szansę gwałtownie uruchomić środki, popełnił serię błędów: od wprowadzenia rozwiązań prawnych sprzecznych z unijnymi zasadami, po brak elastyczności w negocjacjach z Komisją Europejską. Po drugie – uderza w fundamenty gospodarki rynkowej, w której to właśnie sektor prywatny jest głównym motorem rozwoju. Po trzecie – sprowadza skomplikowane mechanizmy finansowe do prostych, emocjonalnych haseł, które łatwo trafiają do części opinii publicznej, ale kilka mają wspólnego z realną oceną sytuacji.

Populizm PiS w tej sprawie ma także wymiar taktyczny. Partia, która przez lata budowała wizerunek obrońcy „zwykłych ludzi” przed elitami, próbuje dziś wykorzystać naturalne społeczne resentymenty wobec tych, którzy odnieśli sukces. W opowieści PiS przedsiębiorca korzystający z KPO staje się symbolem „zmarnowanych pieniędzy”, podczas gdy rząd przedstawia się jako strażnik sprawiedliwości społecznej. To odwrócenie ról jest szczególnie wyraźne, jeżeli przypomnimy, iż to właśnie obecna ekipa rządząca odziedziczyła po PiS cały system KPO – wraz z jego zasadami i listą beneficjentów.

W istocie dzisiejsze wystąpienia liderów PiS w sprawie KPO są próbą politycznego rebrandingu – pokazania, iż partia, która nie potrafiła zakończyć negocjacji z Brukselą, jest teraz jedyną siłą zdolną „bronić Polaków” przed skutkami tego programu. Problem w tym, iż ta narracja jest pozbawiona spójności, a jej głównym paliwem jest emocja, nie fakt.

Jeśli spojrzeć na sprawę chłodno, widać wyraźnie: KPO to narzędzie odbudowy i modernizacji gospodarki, a nie platforma do walki klasowej. PiS, sięgając po język rodem z epoki Gomułki, próbuje jednak przenieść dyskusję na grunt ideologii, w której przedsiębiorca jest podejrzany, a państwo – arbitrem w kwestii, kto zasługuje na wsparcie. Taka polityka może być skuteczna wyborczo, ale w dłuższej perspektywie podkopuje fundamenty rozwoju, który KPO miało wspierać.

Idź do oryginalnego materiału