W każdej gminie znajdzie się taki czas gdy władza okazuje łaskę wobec poddanych. Raz w roku – festyn, koncert, lokalne dni miasta lub gminy. Ale dla samorządowych bonzów to nie jest zwykła impreza. To festiwal próżności.
Wydarzenie, w którym nikt nie pamięta, kto wystąpił na scenie, ale wszyscy zapamiętają jedno: kto ile razy zdążył przemówić do mikrofonu.
Gminni notable uwielbiają takie okazje. Bo co może być lepszego niż tłum, scena, reflektory i – uwaga – darmowy budżet na autopromocję? Festyn, zamiast być świętem mieszkańców, staje się przeglądem garniturów, garsonek i oficjalnych uśmiechów do kamery. Ludzie przyszli na kiełbasę z grilla i koncert, ale muszą wysłuchać 40 minut przemówień, z których każde zaczyna się od „to wielka radość, iż możemy tu być razem…”, a kończy się ukłonem w stronę samego siebie.
Nie ma takiej sceny, na której nie dałoby się wystąpić. Otwieramy festyn – wójt z mikrofonem. Wręczamy nagrodę dla koła gospodyń – burmistrz w centrum kadru. Dzieci śpiewają piosenkę – przewodniczący rady koniecznie musi usiąść w pierwszym rzędzie, tak żeby fotoreporter uchwycił jego łzawe wzruszenie. A jeszcze poseł PiS w niebieskim garniturze i brązowych butach nie omieszka zaszczycić swoją obecnością Dnia Prosiaka, Kartofla czy Buraka i przemówić do suwerena słowem tyleż obleśnym co patriotycznym.
Cała ta parodia osiąga szczyt, gdy w relacjach prasowych impreza nie jest opisana jako koncert czy zabawa mieszkańców, ale jako „uroczyste wydarzenie z udziałem władz gminy, powiatu, województwa”. Często używa się słów „wyjątkowe”, „unikatowe”, „fantastyczne” lub „nadzwyczajne” szególnie wtedy, gdy gmina płaci za relacje prasowe. Wiadomo – klient nasz pan.
Nagle najważniejsze nie jest to, iż ludzie się bawili, tylko iż bonzowie byli obecni. Bo przecież bez ich obecności kiełbasa by się nie upiekła, a śpiewak disco-polo nie trafiłby na scenę.
I zawsze ta sama poza: ręce splecione z powagą, uśmiech wyćwiczony na potrzeby obiektywu, spojrzenie w dal, jakby decydowali właśnie o losach świata. Tylko iż to nie Bruksela, nie ONZ i nie Davos. To festyn w Sulejowie, Gorzkowicach czy Kamieńsku.
Mieszkańcy przychodzą na muzykę, smaki regionu i wspólną zabawę. Ale bonzowie wiedzą swoje – bez ich podpisów, błogosławieństw i setek zdjęć z wstęgą impreza przecież by się nie odbyła. I tak oto gminne święto staje się nie tyle zabawą mieszkańców, ile kolejnym rozdziałem w albumie pt. „Ja, burmistrz”.
Można by się śmiać, gdyby nie jedno: rachunek za występy utrzędników zawsze trafia do mieszkańców. Bo w końcu ktoś musi zapłacić za wstęgi, nagłośnienie i sesję zdjęciową. A im pozostaje pocieszenie: być może w przyszłym roku doczekają się kolejnego „uroczystego otwarcia” – na przykład miejskiego toi-toia, z udziałem całej gminnej śmietanki.
→ (kk)
17.08.2025
• collage: barma / Gazeta Trybunalska