W teorii demokracja to równość. Każdy głos waży tyle samo – czy należy do profesora uniwersytetu, który pisze książki o konstytucjonalizmie, czy do człowieka, który jedyną książkę w życiu trzymał w ręku przy wynoszeniu makulatury. Ale praktyka pokazuje, iż ten piękny mit coraz częściej się rozmija z rzeczywistością. Bo czy naprawdę każdy obywatel głosuje z troską o dobro wspólne? A może część z nas – i to niemała – traktuje wybory jak rynek, na którym kupuje się kiełbasę wyborczą?
Niech nikt nie zrozumie tego źle – to nie jest tekst o wyższości jednych Polaków nad drugimi. To tekst o odpowiedzialności. O tym, iż przyszłość państwa nie może być zakładnikiem doraźnych obietnic i emocji, ale powinna być budowana na wartościach, wizji i – choć to dziś niemodne słowo – ideach.
W co wierzysz, obywatelu?
Każdy z nas w coś wierzy. Jedni uważają, iż Polska powinna być silnym państwem prawa, gdzie urzędy działają jak szwajcarski zegarek. Inni – iż powinniśmy inwestować w edukację, naukę i nowe technologie. Jeszcze inni widzą przyszłość w decentralizacji, ekologii albo rozwoju regionalnym. To są kierunki. To są cele. Można się o nie spierać, ale nie można im odmówić jednego: są wyrazem myślenia długofalowego.
Tymczasem coraz większą część sceny politycznej – i to niezależnie od partyjnych kolorów – zajmuje coś zupełnie innego. Targowisko. Licytacja. Kto da więcej. 500? 800? Może 1000? A może wakacje kredytowe, darmowe leki, dopłaty do węgla, do prądu, do czegokolwiek? Tylko po co? Żeby kupić głos człowieka, który nie patrzy dalej niż do najbliższego rachunku?
Elektorat transferowy: czy to jeszcze obywatel, czy już klient?
Polska nie jest pierwszym krajem, w którym socjal staje się walutą polityczną. Ale to, jak gwałtownie u nas zapanowała mentalność klienta, może budzić niepokój. Nie chodzi o to, iż ktoś korzysta z pomocy państwa. Chodzi o to, iż coraz więcej osób definiuje swoje polityczne wybory wyłącznie przez pryzmat tego, co dostanie do ręki – tu i teraz.
W tym sensie elektorat socjalny – nazwijmy rzeczy po imieniu – odcina się od wspólnoty idei. Nie głosuje za czymś, tylko za czymś dla siebie. Nie pyta: „jaka będzie Polska za 20 lat?”, ale „czy będzie 14. emerytura”. To różnica fundamentalna. Bo demokracja nie jest supermarketem. To raczej klub, do którego wchodzi się z jakimś wkładem – intelektualnym, obywatelskim, choćby symbolicznym. A nie tylko po odbiór kuponu rabatowego.
Nie każdy głos waży tyle samo
Tak, wiem – to zdanie brzmi jak świętokradztwo. Ale może czas je wreszcie wypowiedzieć na głos. Formalnie – każdy głos to jedna kratka. Ale w praktyce? Czy naprawdę głos człowieka, który od lat tworzy miejsca pracy, płaci wysokie podatki i utrzymuje system, ma ważyć tyle samo co głos tego, który od dekady nie wstał z kanapy, a jego jedynym kontaktem z państwem jest wypłata świadczenia?
Można oczywiście powiedzieć, iż demokracja polega właśnie na tym – na równości wszystkich. Ale czy równość oznacza, iż nie zadajemy pytań o jakość decyzji? Czy wolno nam milczeć, gdy przyszłość Polski kształtują ci, którzy nie patrzą na Polskę w ogóle – tylko na saldo konta pierwszego dnia miesiąca?
Demokracja to nie konkurs SMS-owy
Głosowanie to akt obywatelskiej odpowiedzialności. Nie jak w reality show, gdzie liczy się ilość głosów oddanych przez emocje. Państwo nie może być zakładnikiem słupków poparcia budowanych na transferach gotówki. Bo prędzej czy później zabraknie i gotówki, i sensu. A wtedy ci, którzy dzisiaj kupują głosy, sami padną ofiarą systemu, który stworzyli – systemu bez idei, bez klasy, bez przyszłości.
Zasługujemy na więcej. Na debatę o wartościach, nie o dodatkach. Na politykę jako sztukę kompromisu i wizji, nie jako folder z promocjami. Polska to nie supermarket. Polska to wspólnota. I tylko wtedy nią będzie, jeżeli zaczniemy głosować jak obywatele – nie jak klienci.