Gang swojaków. Którego wybierzesz w tym roku?

3 godzin temu

Rafał Trzaskowski spotykający się z Zenkiem Martyniukiem, Adrian Zandberg w białoczerwonym szaliku kibicujący naszym skoczkom pod Wielką Krokwią, Sławomir Mentzen objeżdżający wszystkie powiaty, wreszcie: Magdalena Biejat próbująca pozycjonować się jako „dziewczyna z sąsiedztwa” – gdy w mediach zaczyna pojawiać się coraz więcej podobnych obrazków, to znaczy, iż wkraczamy w kampanię wyborczą. Okres, gdy politycy nie szczędzą starań, by pokazać elektoratowi, iż mimo władzy i zaszczytów, rządowych limuzyn i spotkań na szczycie, zachowali kontakt z tym, jak żyją i co myślą zwykli Polacy, iż ciągle dzielą z nimi tę samą codzienność.

Takiemu „sygnalizowaniu swojskości” szczególnie sprzyjają kampanie prezydenckie. W nich bowiem Polacy od pierwszych prezydenckich wyborów w 1990 roku niemal za każdym razem wybierali „swojaka plus” – kandydata z jednej strony emanującego swojskością, z drugiej ją przekraczającego. Kogoś, w kim można się rozpoznać, ze wszystkimi naszymi wadami i ograniczeniami, kto nie patrzy na nas z góry, a z drugiej strony zaspokaja aspiracje do czegoś lepszego, czegoś więcej.

Od elektryka z Noblem do idealnego zięcia dyrektorki podstawówki z miasta powiatowego

W 1990 roku swojskość i aspiracyjność połączyła się w paradoksalnej figurze elektryka z Noblem – wąsatego przywódcy związkowego o zdecydowanie nieinteligenckim sposobie bycia, fetowanego w amerykańskim Kongresie jako wielka figura ucieleśniająca zwycięstwo wolnościowych dążeń narodów dawnego Bloku Wschodniego nad ustrojem realnego socjalizmu i stojącym na jego straży radzieckim imperium.

Wałęsa był jednocześnie swojakiem, kimś, kogo każdy Polak mógł spotkać u cioci na imieninach albo komunii chrześniaka, a przy tym postacią historycznego wymiaru. Jego biografia – jak nie bez słuszności skomentował to w jednej ze swoich piosenek Jacek Kaczmarski – realizowała baśniowy schemat „z chłopa król”. Od początku było oczywiste, iż w starciu z Wałęsą polityk tak inteligencki i tak bardzo zakorzeniony w środowiskowych nawykach i rytuałach inteligenckiej Warszawy, jak Tadeusz Mazowiecki, będzie bez szans.

Pięć lat później Polacy potrzebowali jednak innego miksu swojskości i aspiracyjności. I o wiele lepiej niż Wałęsa – którego codzienna, niewymuszona obcesowość coraz bardziej zaczynała męczyć opinię publiczną – potrafił go dostarczyć Aleksander Kwaśniewski. W kampanii w 1995 roku ówczesny lider SLD z jednej strony potrafił sięgnąć po disco polo – gatunek, nad którym inteligenckie media odprawiały wtedy egzorcyzmy równie intensywne, jak pomstowania księży katechetów na Black Sabbath i inne „satanistyczne zespoły” – i przedstawić się wiarygodnie jako kandydat, przeciw któremu sprzysięgły się warszawskie salony; a z drugiej zaproponować aspiracyjną, modernizacyjną wizję lepszej, bardziej europejskiej Polski, wówczas przez cały czas pogrążonej w zgrzebności początków transformacji.

Żaden inny prezydent i chyba żaden inny polski polityk nie potrafi lepiej zrealizować modelu „swojaka plus” niż Kwaśniewski. Najbliżej był Tusk w kampanii parlamentarnej w 2007 roku. W telewizyjnej debacie poprzedzającej wybory lider PO znokautował Jarosława Kaczyńskiego, przedstawiając się jako facet, który – w przeciwieństwie do prezesa PiS – wychowuje dzieci, porusza się po Polsce własnym samochodem, a nie rządową limuzyną, ma życie poza polityką.

Trzy lata później Jarosław Kaczyński znów przegrał z lepiej wpisującym się w model „swojaka plus” politykiem, Bronisławem Komorowskim, który mimo wszystkich swoich szlacheckich paranteli w 2010 roku wszedł w rolę ulubionego wąsatego wujka narodu. Krewnego, któremu może i powodzi się lepiej, niż reszcie rodziny i stoi trochę ponad nią, ale nie zapomniał, skąd przyszedł i pozostaje nasz.

Jak jednak wie każdy, kto został posadzony koło takiego wuja na rodzinnej imprezie, mimo całej sympatii po kilku godzinach zaczynamy mieć go serdecznie dość, i w 2015 roku Polacy mieli dość Komorowskiego. Wybrali młodszą wersję swojaka plus w postaci Andrzeja Dudy.

O ile Komorowski był – do czasu – ulubionym wujem narodu, Duda stał się idealnym zięciem wyborczyń skłaniających się do obozu PiS: religijnej dyrektorki szkoły w powiatowym mieście, pracownicy administracji niższego szczebla, emerytowanej pielęgniarki.

Duda jawił się w obu swoich kampaniach jako z jednej strony ktoś, z kim komfortowo można zjeść niedzielny obiad, nie obawiając się, iż będzie patrzył z góry na podane przez nas potrawy czy nasze maniery przy stole, a z drugiej strony reprezentuje trochę lepszy świat, będący przedmiotem naszych aspiracji. Trzeba oddać obecnemu prezydentowi, iż wykazał prawdziwy talent w odnajdywaniu się spotkaniach w Polsce powiatowej, wśród ludowego elektoratu, choć sam wychowywał się w rodzinie krakowskiej profesury.

Kto tym razem wygra grę w swojskość?

Właściwie jedynym prezydentem, który nigdy nie próbował wpisać się w model „swojaka plus”, był Lech Kaczyński. Pomimo skłonności do populizmu penalnego i osobistych konfliktów z dużą częścią inteligenckich elit, podkreślał swoją profesorską dystynkcję. Celebrował inteligencki habitat i żoliborski rodowód. Jak nikt inny przywiązywał też wagę do majestatu swojego urzędu i swojej prezydenckiej osoby, co prowokowało kpiny przeciwników i opinii publicznej. Prezydenturę Kaczyńskiego tragicznie przerwał Smoleńsk, gdyby nie ta katastrofa, ten styl prezydentury zostałby najpewniej odrzucony przez wyborców w 2010 roku.

Bo poza wyjątkową kampanią z 2005 roku model „swojaka plus” pozostaje kluczem do polskiej prezydentury. Wyraźnie próbują grać w niego w zasadzie wszyscy tegoroczni kandydaci. Najsłabiej idzie to przedstawiciel(k)om lewicy. Magda Biejat zainaugurowała kampanię, przedstawiając się jako „dziewczyna z sąsiedztwa”. Komunikacja próbująca wypełnić to hasło treścią zamarła jednak po bardzo nieudanym klipie, w którym Biejat co prawda występuje w zwyczajnej kuchni i mówi o cenach masła, robi to jednak zupełnie oderwanym od doświadczeń zwykłych ludzi językiem, próbując tłumaczyć wzrost cen produktów mlecznych spekulacją na globalnych rynkach żywności i kontraktami future.

Zdjęcie Zandberga w szaliku wśród kibiców skoków nie było złym pomysłem, ale lider Razem – mimo wszystkich gniewnych, populistycznych tonów jego kampanii – prowadzi w tych wyborach komunikację docierającą głównie do bardzo niewielkiej w Polsce niszy wyraziście lewicowej inteligencji. Prawdopodobnie mniej licznej, niż elektorat Grzegorza Brauna, o czym niedługo się przekonamy.

Lepiej z godzeniem swojskości i aspiracyjności radzi sobie Sławomir Mentzen. Tę pierwszą obsługują piwa pite ze zwolennikami i towarzysząca wielu wydarzeniom z udziałem kandydata Konfederacji atmosfera imprezy w akademiku uczelni technicznej. Drugą – doktorat i niebagatelny jak na polskie warunki majątek Mentzena.

Szymon Hołownia w 2020 roku bardzo udanie wszedł do prezydenckiego wyścigu jako „zwyczajny facet” spoza polityki, który ma dość jałowych sporów dwóch głównych partii i robi live na Facebooku, by powiedzieć wszystkim: to tak dalej nie może wyglądać. Energia z kampanii Hołowni z 2020 roku wydaje się dziś jednak nie do odtworzenia. Choćby dlatego, iż nie jest już kimś spoza polityki, tylko marszałkiem Sejmu, formalnie drugą osobą w państwie.

Rolę „normalnego człowieka”, który wchodzi w kampanię, by powiedzieć „jak jest” w tym roku zajmie być może Krzysztof Stanowski. Przy czym o ile Hołownia wchodził w 2020 roku do polityki, reprezentując nadzieję na to, iż można ją naprawić, to Stanowski oferuje swoim zwolennikom wyłącznie nihilistyczny rechot z tego, w jak głębokim politycznym bagnie wszyscy tkwimy.

Wreszcie, grę w swojskość plus prowadzą dwaj główni kandydaci, którzy najpewniej spotkają się w drugiej turze. Konrad Nawrocki nie musi specjalnie nadrabiać swojskości, cały nią emanuje. Jest to przy tym swojskość, jakiej do tej pory nie widzieliśmy w polskiej polityce: „ziomalska”, osiedlowo-kibolska, sebiksowa. Może ona być problemem choćby dla części starszego elektoratu prawicy, raczej oczekującego od kandydata na prezydenta trochę innych, bardziej dystyngowanych i poważnych form. Z drugiej strony, „kibolskość” Nawrockiego może pomóc mu nawiązać kontakt z młodszym, ludowym, niekoniecznie ciążącym dziś ku PiS elektoratem, który jeżeli w ogóle interesuje się polityką, to głównie oglądając polityków Konfederacji na Tik Toku i YouTubie.

Nawrocki ma z kolei autentyczny problem z aspiracyjnością i by do swojskości dołożyć plusa, będzie potrzebował czegoś więcej, niż podkreślanie na każdym kroku tytułu doktora. Odwrotny problem ma Rafał Trzaskowski jako polityk warszawski, osoba wywodząca z rodziny należącej do artystycznej elity, uczeń Bronisława Geremka, studiujący pod jego kierunkiem myśl Edgara Morina – rzecz jasna po francusku.

Kampania prezydenta Warszawy postanowiła w tym roku od początku zmierzyć się z problemem wielkomiejskiej elitarności kandydata KO. W zasadzie, odkąd Trzaskowski wygrał prawybory, a już na pewno, odkąd został oficjalnie ogłoszony kandydatem KO w Gliwicach, wykonuje „konserwatywno-ludowy zwrot”. Zachwala polską kuchnię, opowiada o sztandarach górniczych, objeżdża powiaty i spotyka się z kołami gospodyń wiejskich.

Jest to racjonalny ruch, pytanie tylko, czy sztab Trzaskowskiego z nim nie przesadza, czy nie przegrzeje tematu przed wyborami. PiS, cała antyliberalna prawica i mikrogrupki alt-leftu liczą, iż Trzaskowski, próbując przedstawić się Polakom jako ktoś swojski, zamieszkujący tę samą codzienność, co oni, wyłącznie się ośmieszy. Warto jednak pamiętać, iż w 2020 roku w drugiej turze zebrał ponad 10,018 miliona głosów, co pokazuje, iż choćby w warunkach wrogiego ostrzału przez grającą na Dudę TVP potrafił skutecznie sięgnąć poza elektorat z wielkomiejskiej, liberalnej bańki.

Czy w tym roku, przesuwając się w konserwatywno-ludową stronę, zbierze dość głosów, by wygrać w drugiej turze? Zobaczymy. Na razie Nawrocki wydaje się znacznie mniej utalentowanym politykiem od Dudy i może się okazać, iż jego problem z zaznaczeniem aspiracyjności będzie znacznie poważniejszy niż Trzaskowskiego z niedostateczną swojskością.

Idź do oryginalnego materiału