Po raz pierwszy od ponad 20 lat francuskie wybory parlamentarne nie realizowane są tuż po prezydenckich, co zawsze premiowało ugrupowanie świeżo wybranego lokatora Pałacu Elizejskiego. Wyjątkowe było zresztą już ostatnie głosowanie, ponieważ partia Emmanuela Macrona nie zdobyła samodzielnej większości i musiała rządzić niejako z pominięciem parlamentu, chociażby poprzez słynny artykuł 49.3.
Forsowanie niepopularnych reform w mało demokratyczny sposób w końcu odbiło się na obozie władzy przy okazji niedawnych wyborów europejskich, a Macron w reakcji na porażkę rozwiązał Zgromadzenie Narodowe.
Do walki o zdobycie jak największej liczby deputowanych lewica stanęła zjednoczona, podczas gdy prawicy ta sztuka udała się tylko częściowo. Rozłamy wśród innych ugrupowań prawicowych pomogły jednak partii Le Pen, która po eurowyborach utrzymała się na fali wznoszącej. Wbrew nadziejom niektórych, nie zaszkodziła jej choćby wysoka frekwencja, szacowana na 68 proc., wyższa niż w jakichkolwiek wyborach parlamentarnych ostatniego ćwierćwiecza.
Nacjonaliści na czele
Jeśli celem Macrona było powstrzymanie w przedterminowych wyborach postępów skrajnej prawicy, to prezydent poniósł właśnie katastrofalną klęskę. Zjednoczenie Narodowe (RN) zdobyło 33,2 proc. głosów, pokonując tym samym Nowy Front Ludowy (NFP), który dostał 28 proc. oraz blok prezydencki, na który zagłosowało 20 proc. wyborców. Dalej w tyle znaleźli się konserwatywni Republikanie (LR) z 6,6 proc. głosów i różnej maści kandydaci spoza głównych ugrupowań.
Mogłoby się wydawać, iż od jednej trzeciej głosów do większości absolutnej jest daleko, ale nie w systemie jednomandatowych okręgów wyborczych. O ile tradycyjnie służył on między innymi do blokowania skrajnej prawicy, to teraz nacjonaliści powinni skorzystać na specyficznym prawie wyborczym. Przewiduje ono drugą turę, do której kwalifikuje się nie dwóch najmocniejszych kandydatów, a każdy, który uzyska przynajmniej 12,5 proc. głosów wszystkich zarejestrowanych wyborców. W praktyce oznacza to, iż przy rekordowej frekwencji, takiej jak we wczorajszym głosowaniu, do pojedynków z udziałem trzech kandydatów może dojść w ponad połowie z 577 okręgów wyborczych, co dodatkowo komplikuje sytuację przed drugą turą.
W prawie wszystkich okręgach, w których pierwsza runda głosowania nie wyłoniła zwycięzcy, w następnej pojawi się kandydat Zjednoczenia Narodowego, zwykle w towarzystwie lewicowego rywala.
Front Ludowy poprawił wynik NUPES sprzed dwóch lat i wysunął się na pozycję głównej alternatywy dla partii Le Pen, ale i tak jest to wynik raczej rozczarowujący. Mówi się o głosach straconych przez konflikty wewnętrzne oraz marnowaniu sił i zasobów na kampanię w okręgach, które i tak były bezpieczne dla lewicy – główne twarze NFP często widywano w Paryżu, a rzadziej na prowincji. Ważniejszym czynnikiem mogła być jednak postawa reszty sceny politycznej.
Brudna kampania centrystów pogrzebała front republikański?
Strategią wyborczą macronistów od początku było demonizowanie sojuszu lewicy i przekonywanie, iż jest on równie zły jak partia Le Pen. Niezgodnie z rzeczywistością przedstawiano Front Ludowy jako całkowicie zdominowany przez Mélenchona, wobec którego udało się w ostatnich latach zbudować duży elektorat negatywny. Niepokornym przypięto łatkę niebezpiecznych antysemitów, mimo iż to RN umieścił na swoich listach kilkudziesięciu kandydatów sądzonych za wypowiedzi rasistowskie, antysemickie lub negujące holocaust, a wśród polityków NFP znacznie trudniej było znaleźć autorów podobnych treści. Czasem uciekano się też do „fejk niusów”.
Jednym z wyjątkowo nieeleganckich zagrań było udostępnienie przez premiera Attala strony wyliczającej wysokość emerytur w przypadku wygranej Frontu Ludowego i przeprowadzenia postulowanej przez lewicę reformy emerytalnej. Problem w tym, iż strona podawała skrajnie zaniżone wyniki, nijak się mające do programu NFP i wewnętrznie sprzeczne. Internet obiegły zrzuty ekranu z różnymi absurdalnymi wyliczeniami. Za stworzenie kalkulatora oczywiście odpowiadała partia rządząca, gwałtownie pozwana przez lewicę o zniesławienie i manipulację.
Efektem takich działań była częściowa demobilizacja lewicowego elektoratu, lekkie wzmocnienie centrum, a w dalszej kolejności osłabienie frontu republikańskiego, czyli tradycyjnego sojuszu partii demokratycznych przeciwko radykalnej prawicy. Z tego powodu trudno rozstrzygnąć kwestię trójstronnych pojedynków, w których oprócz kandydata RN uczestniczą na ogół politycy NFP i macroniści lub Republikanie.
W drugiej turze wystarczy już tylko zajęcie pierwszego miejsca, bez konieczności zdobycia ponad połowy głosów. O ile Front Ludowy od razu zapowiedział wycofanie swoich kandydatów, którzy przeszli do drugiej tury z trzeciego miejsca i mogą ułatwić wygraną nacjonaliście, o tyle konserwatyści zdystansowali się od podobnych ustępstw wobec lewicy. Z centrum wypłynęły natomiast deklaracje o poparciu kandydatów o podobnych wartościach, ale nie jest jasne, czy będzie to dotyczyć również niepokornych. Zbyt dużo energii poświęcono na ich demonizowanie, żeby teraz tak gładko wrócić do współpracy.
Le Pen walczy o większość parlamentarną
Potencjalny brak porozumienia taktycznego między lewicą a centrum ułatwi zadanie RN w następnej rundzie głosowania, które będzie miało miejsce 7 lipca. Już teraz nacjonaliści mogą być pewni przynajmniej kilkudziesięciu mandatów, co przed dekadą byłoby nie do pomyślenia – w wyborach w 2017 roku zdobyli ich zaledwie osiem. Prezydentura Macrona utorowała Le Pen drogę do władzy, ale prezydent będzie miał jeszcze trzy lata, żeby spróbować naprawić swoje błędy.
Według niektórych hipotez Macron celowo poświęcił parlament, aby nowy rząd prawicy zdążył rozczarować Francuzów do następnych wyborów prezydenckich, które we francuskim systemie politycznym są grą o wszystko.
Czy taki ryzykowny gambit się opłaci? Trudno powiedzieć, ale prawdopodobnie po niedzielnym głosowaniu przed Macronem nie pozostanie zbyt wiele innych opcji. Przez rok nie będzie mógł ponownie rozwiązać parlamentu, a rząd techniczny raczej nie uzyska dość dużego poparcia. Ewentualna kohabitacja (sytuacja, w której prezydent i premier są z różnych obozów) byłaby czwartą w historii V Republiki, ale pierwszą z udziałem centrystów i radykalnej prawicy.
Nie jest też pewne, kto będzie drugą po RN siłą parlamentarną – lewica zdobyła znacznie więcej głosów niż macroniści, ale będzie w nieco słabszej pozycji podczas następnej rundy głosowania. Rozpad frontu republikańskiego sprawia, iż konserwatywnych wyborców coraz częściej kusi głosowanie na nacjonalistów przeciwko lewicy. Le Pen, Bardella i Ciotti od dawna nawołują do sojuszu całej prawicy, a jeżeli postawią na swoim, to Francja może pójść drogą Włoch. W najbliższą niedzielę przekonamy się, na ile taki scenariusz jest realny.