Kandydat Rafał Trzaskowski w Polsacie poparł obniżkę składki zdrowotnej dla firm: "Trzeba stanąć na głowie, żeby doprowadzić do obniżenia tej składki, która dożyna naszych przedsiębiorców". Za suchara o "dożynaniu przedsiębiorców" należy się naszej klasie politycznej jakaś zbiorowa antynagroda (zwłaszcza iż polskie firmy - statystycznie - mają świetne wyniki i siedzą na oszczędnościach), ale jednak Trzaskowski zdołał osiągnąć nowy, nieznany poziom absurdu. Jego zdaniem to dobrze, iż w NFZ będzie mniej pieniędzy ze składek, bo... poprawi to jakość leczenia. "Jeżeli się obniży składkę, to wymusi to na szpitalach jeszcze bardziej poważne i aktywne zajmowanie się cięciem kosztów". Snucie rozważań o zepsutym systemie ochrony zdrowia, który marnotrawi pieniądze, oraz o źle zarządzanych szpitalach, które uzdrowi cięcie kosztów, jest u polskich polityków hasłem wywoławczym do oszczędzania na usługach publicznych. Równocześnie - nieważne, kto akurat rządzi - wyciągane są z naftaliny gawędki o krociowych zarobkach lekarzy według znanego patentu Ludwika Dorna "pokaż, lekarzu, co masz w garażu". Właśnie po tym można poznać, iż władza planuje cięcia tu i tam: po nagłym rozrośnie opowieści o zarobkach lekarzy, urzędników albo sędziów, każdej grupy, która się nawinie aktualnej władzy. To wspólny patent naszej klasy politycznej za każdym razem, kiedy na coś brakuje pieniędzy. Już teraz odbywa się nieformalne ograniczanie wydatków na zdrowie, szpitale powiatowe kolejny miesiąc nie mogą się doczekać środków za nadwykonania za zeszły rok, a kandydat Trzaskowski w bezwstydny sposób próbuje odwracać kota ogonem. Gdybyśmy wydawali na służbę zdrowia pieniądze choćby zbliżone do innych państw Europy i przez cały czas mieli to, co mamy - kolejki, przepełnione SOR-y, długi szpitali powiatowych - można by wtedy mówić o "marnotrawnym systemie". Tyle iż tak nie jest. Nasz system zdrowia jest najtańszym systemem w Europie. Przypomnę: jeżeli chodzi o odsetek PKB przeznaczany na publiczny system ochrony zdrowia, Polska jest na jednym z ostatnich miejsc w Europie: 5,8 proc. PKB. Niemcy, Czesi, zresztą niemal wszyscy wydają DWA RAZY TYLE, średnia unijna wydatków na publiczną służbę zdrowia: 10 procent PKB. W 2025 roku wydamy 222 mld zł, powinniśmy - gdyby wziąć unijną średnią - wydać 400 mld zł. Czy serio kandydat PO wierzy, iż jeszcze mniej pieniędzy skróci kolejki?
REKLAMA
W trwającej kampanii wyborczej ekonomiczne głupstwa krążą intensywniej niż kiedykolwiek, drastyczne gospodarcze brednie są wygłaszane z pokerowymi minami, a to dlatego, iż rywalizacja między kandydatami polega na podlizywaniu się wyborcom Konfederacji. To oni mogą zdecydować o wyniku drugiej tury. Już niemal cała klasa polityczna, kiedy schodzi na podatki, składki, ZUS, emerytury, służbę zdrowia, próbuje gadać Mentzenem. Oto pięć największych ekonomicznych absurdów trwającej kampanii prezydenckiej.
Absurd pierwszy: Rafał Brzoska wie, co dla was dobre
Komisja deregulacyjna Rafała Brzoski to projekt czysto marketingowy w ramach kampanii prezydenckiej kandydata PO. Raczej na pewno - szanowni przedsiębiorcy - nie dostaniecie kapitalistycznego raju jak za Wilczka. Takiego raju nie ma nigdzie w Europie. Pomysły Brzoski i jego zespołu były już siedem razy w historii III RP przerabiane, gromko ogłaszane i następnie porzucane, był Palikot, był Petru, państwo zawsze znajdowało jakiś sposób obrony przed libertariańskim populizmem.
Pierwsza propozycja Brzoski to "milczące załatwienie sprawy". Zasada ta ma być poszerzona o prawo budowlane. jeżeli urząd nie odpowie w ciągu 30 dni na wniosek przedsiębiorcy, to znaczy, iż wyraził zgodę, a przedsiębiorca może robić/budować/odliczać od podatków wszystko, co zawnioskował. Wygląda to dobrze tylko na papierze, w realu spowoduje straty środowiskowe i liczne katastrofy w życiu zwykłych obywateli. Powiedzmy, iż wniosek do urzędu dotyczy budowy 50-metrowego obciachowego zamku z fontannami, wykuszami, krużgankami, fosą, sztuczną wyspą i innymi cudami w obszarze Natura 2000. Pięćset stron samego projektu, siedemset stron załączników, do tego osiemnaście profesorskich ekspertyz, że, tak, tak, oczywiście, budowa wręcz pomoże ptakom i żabom dzięki innowacyjnej metodzie spuszczania ścieków wprost do jeziora, a poza tym niesamowicie zaktywizuje region i powstaną MIEJSCA PRACY (konkretnie to dla 30 sprzątaczek i 30 kelnerek na umowach śmieciowych plus jeden dobrze płatny etat dla byłego burmistrza). w tej chwili żeby coś takiego przepchnąć, trzeba dać rzeczonemu burmistrzowi w łapę. Po deregulacyjnych zmianach Brzoski wystarczy poczekać 30 dni, żeby urząd z wnioskiem-cegłą nie wyrobił się w ustawowym terminie. Inny przykład: przedsiębiorca występuje o budowę fermy na sto tysięcy norek na Ursynowie, bo tak sobie wymyślił, ma tam ziemię rolną. Przedstawia bardzo skomplikowany wniosek z setkami załączników. Znów: nie zdążysz odpisać w miesiąc, urzędasie, to sobie będę hodował norki tuż pod blokami i apartamentowcami. Kolejny przykład: masz, Polaku-szaraku, za oknem skwerek, który niby jest nie do zabudowy, ale jego sytuacja prawna zrobiła się nagle skomplikowana, stosowny wniosek o warunki zabudowy ma sto załączników, które pisało dziesięciu warszawskich prawników, zanim urząd to zdoła przeczytać i się rozeznać, mija 30 dni, a 31 dnia wjeżdża przed wasze okna ciężki sprzęt i rusza budowa. Serio tego chcemy?
Komisja Brzoski proponuje takich szkodliwych pomysłów już kilkanaście. Na przykład mniej kontroli w firmach, choć kontroli niemal w Polsce nie ma, a bezzębność naszej Państwowej Inspekcji Pracy jest w Unii opisywana w oficjalnych dokumentach jako przykład kuriozum, w ramach kamieni milowych KPO właśnie zobowiązaliśmy się coś z tym zrobić. Teraz Brzoska proponuje, żeby plany wzmocnienia PiP znów rozmontować. jeżeli w jakimś mieście Straż Miejska zajmuje się ganianiem babć z pietruszką, nie oznacza to, iż mamy z takich kilku anegdotycznych przykładów wyciągać głupie wnioski. Z żadnych danych nie wynika, żeby polskie firmy cierpiały pod jarzmem kontroli i złośliwości urzędów skarbowych. Przeciwnie. W porównaniu z niemiecką skarbówką nasze urzędy są wzorem łagodności i "podejścia frontem do klienta". To nie urzędom, ale komisji Brzoski trzeba patrzeć uważnie na ręce, bo choć nie wierzę, iż rząd traktuje tę komisję poważnie, i chociaż obstawiam, iż Tusk następnego dnia po wyborach o niej zapomni, to jednak szkodliwe mity o "ciemiężeniu biznesu" i "potrzebie przycięcia urzędasów" mogą nam jeszcze bardziej zdemolować państwo i sferę publiczną.
Absurd drugi: rzuć etat, załóż firmę
"Składka zdrowotna dla przedsiębiorców będzie niższa. Spełniamy obietnice. Wspieramy tych, którzy tworzą polskie PKB" - ogłosił minister Tomasz Siemoniak. Cytuję ten wpis, bo jest dość typowy dla polskiej klasy politycznej. "Wspieramy tych, którzy tworzą PKB". Skąd przekonanie Siemoniaka, iż jedynie przedsiębiorcy tworzą PKB? Nauczyciel, strażak, policjant, kasjerka, listonosz nie tworzą? To prawda, iż niemal połowa polskiego PKB powstaje w małych i średnich przedsiębiorstwach (45 procent). Prawdą jest też to, iż właśnie małym i średnim firmom - zatrudniającym 10-50-100 osób - zawdzięczamy fenomen polskiej gospodarki, którym jest odporność na wszystkie kryzysy światowe, począwszy od kryzysu 2008 roku. Polska gospodarka w każdym kryzysie mniej spowalnia i szybciej wraca do zdrowia niż reszta Europy, po każdym kryzysie mamy solidne odbicie i doganiamy Zachód, a to między innymi dzięki polskim średnim firmom i ich umiejętności błyskawicznej reakcji na aktualne warunki rynkowe: nie da się sprzedawać do Niemiec, bo tam recesja, okej, sprzedajemy do Czech (albo odwrotnie). Ale żeby polskie firmy mogły "tworzyć polskie PKB", potrzebni są nauczyciele i publiczne szkolnictwo, które dostarcza tym firmom wykształconych pracowników, potrzebna jest policja, która pilnuje bezpieczeństwa, państwo buduje drogi, po których firmy wożą swoje towary. Bez dróg, szkolnictwa, służby zdrowia, która leczy pracowników, zarabianie pieniędzy przez biznes nie byłoby możliwe.
Mam więc pytanie do rządzących: dlaczego wymienione zawody - nauczyciel, strażak, kasjerka - mają płacić ponad DWA RAZY wyższą składkę na NFZ niż informatyk na JDG? Przykłady krążą po internecie i solidnie wkurzają 12 milionów etatowców. Wyłowione świeżo z sieci: "Fajne to jest. Pracownik z wynagrodzeniem 5,5 tys. brutto zapłaci 428 zł składki, a jego szef z dwa razy większym dochodem 11 tysięcy zapłaci 315 zł składki. Podoba wam się?" (Arek Pisarski). Mówicie, iż chcieliście ulżyć "kwiaciarkom i fryzjerkom", które dojechał pisowski "Polski Ład". Tyle iż fryzjerka na JDG z dochodem pięciu tysięcy zyska 105 zł miesięcznie, natomiast prawnik-doradca z dochodem 50 tysięcy zyska dwa tysiące złotych miesięcznie, czyli 24 tysiące rocznie. "Jaki to ma sens?" - pyta mnie tenże prawnik-doradca w esemesie. "Sram pieniędzmi, na niczym mi nie zbywa, co dwa lata nowy samochód, co pięć lat kolejne mieszkanie inwestycyjnie, czy politycy na łby się pozamieniali, żeby mi dosypywać?".
Idźmy dalej: kasjerka w Lidlu (sześć tys. brutto) zapłaci 500 zł miesięcznie składki na NFZ, informatyk zatrudniony na B2B (podpisuje jedną fakturę raz w miesiącu na 12 tysięcy) zapłaci 314 zł składki. To ma sens? Jaki?
Na etacie przy zarobkach 10 tys. brutto zapłacicie 800 zł składki zdrowotnej, ale jak przejdziecie na JDG, składka od tych samych 10 tysięcy spadnie wam do 314 zł. Głupota tych pomysłów bije po oczach, a uzasadnienia typu "przedsiębiorca więcej ryzykuje" są funta kłaków warte. Duża część JDG to prosta optymalizacja podatkowa. Czy serio ktoś uważa, iż doradca podatkowy zatrudniony na JDG i wystawiający wielkiej firmie międzynarodowej jedną fakturę w miesiącu na 35 tysięcy złotych ryzykuje więcej niż kasjerka z supermarketu, która musi codziennie przerzucić dwie tony towarów? Ona ma płacić procentowo od swojej pensji więcej? To ma być według Platformy i Hołowni sprawiedliwość społeczna?
Absurd trzeci: JDG jako nadwiślański raj podatkowy
Po ostatnich zmianach w składce zdrowotnej różnica między etatem a JDG to już ponad 30 procent (oczywiście na korzyść JDG). jeżeli zrezygnujesz z etatu i jako jednoosobowy nomada podpiszesz kontrakt z tym samym pracodawcą, z automatu zaczynasz zarabiać jedną trzecią więcej. Mamy już ponad dwa miliony jednoosobowych firm, zarówno OECD, jak i Bruksela w rozlicznych raportach krytykowały Polskę za rozregulowanie rynku pracy. "Masowa zamiana etatów w samozatrudnienie obniża wydajność i spowalnia innowacyjność" - ostrzegają ekonomiści z Polskiej Sieci Ekonomii. Mechanizm jest dobrze zbadany. Niestabilne formy zatrudnienia osłabiają związek pracowników z firmami, zwiększają rotację, która dla firm per saldo jest kosztowna, sytuacja miliona samotnych jak palec przedsiębiorców, którzy nikogo nie zatrudniają, utrudnia powstawanie firm średniej wielkości, a to właśnie one są kluczem do większej innowacyjności, bo dopiero średnia firma ma na tyle duże zasoby, żeby coś nowego wymyślać i wdrażać. JDG to najczęściej nie jest przedsiębiorczość, która pączkuje w coś większego, zwykle jest to przymus (np. jeżeli jesteś kurierem), albo prosta optymalizacja podatkowa. Generalnie zwiększanie atrakcyjności JDG wobec zatrudnienia na etat jest to przepis na gospodarkę unijnego średniaka. Zamiana stabilnych form etatowych w samozatrudnienie nie tylko psuje rynek pracy, osłabia związek pracownika z pracodawcą, ale także hoduje armię przyszłych biedaemerytów. Ludzie, którzy teraz korzystają z nadwiślańskiego raju podatkowego, którym jest JDG, za 30-40 lat przyjdą do państwa po emerytury, bo z zaniżonych składek nie wyżyją. I te emerytury oczywiście dostaną, nikt nie zaryzykuje powiedzenia kilkumilionowej rzeszy: płaciliście mało, to teraz się bujajcie. Państwo odpowiedzialne powinno coś z tym zrobić, a nie napędzać fikcję samozatrudnienia i jeszcze się tym chwalić.
Absurd czwarty: zohydzanie podatku katastralnego
Trwająca kampania wyborcza to festiwal oszczerstw pod adresem jednego z najlepszych podatków, który wymyślono: katastralnego. Płaci się go co roku od wartości posiadanych nieruchomości. Wynosiłby jeden procent (tyle zaleca OECD) i byłby naliczany od drugiego lub trzeciego mieszania albo domu. Moja mama (jedno mieszkanie) płaciłaby zero. Wiceminister Kropiwnicki (12 mieszkań) musiałby co roku zapłacić około 60 tysięcy złotych (liczę wartość jego mieszkań po pół miliona). Ktoś, kto ma trzy mieszkania w Warszawie, warte po milion (w jednym mieszka, więc za nie nie zapłaci, ale dwa wynajmuje po pięć tysięcy zł każde), musiałby zapłacić 20 tysięcy rocznie. Czy to dla posiadacza trzech mieszkań w stolicy koniec świata? Z najmu ma jakieś 100 tysięcy rocznie, od tej kwoty płaci nieduży podatek 8,5 proc., niech dojdzie do tego co roku 20 tysięcy na kataster, mamy raptem 28 procent opodatkowania rocznego dochodu z tych mieszkań. Świat się zawali?
Polska musi zwiększyć wpływy podatkowe, ponieważ przez najbliższą dekadę będziemy wydawać zastraszające pieniądze na wojsko. Putin, nie Putin, Rosja raczej się nie zmieni, prawdopodobnie również w długiej perspektywie będzie to państwo wrogie Zachodowi, groźne, upokorzone klęską w Ukrainie i nasrożone z bronią tuż pod naszym bokiem. Wydatki są niezbędne. Na razie idzie to z długu, ale docelowo trzeba będzie podnieść podatki. Prowadzenie przez kandydata Nawrockiego i Mentzena kampanii zohydzającej podatki - zwłaszcza podatek katastralny - to działalność wyjątkowo w tej chwili szkodliwa. Będzie nam trudniej się zbroić, jeżeli wmówicie społeczeństwu bzdury o wyrzucaniu staruszek z mieszkań oraz bzdury o państwie, które marnotrawi pieniądze, szpitalach, które trzeba docisnąć, żeby działały.
Kandydat Nawrocki zakaz podatku katastralnego chce wręcz wpisać do Konstytucji. A także zakaz podatku od spadków. Jeden z najlepszych polskich dziennikarzy ekonomicznych i inwestorów Maciej Samcik skomentował wprost: "Jestem rentierem i program Nawrockiego to miód na moje serce. Więcej, więcej!". Miał na myśli pomysły w rodzaju zniesienia podatku Belki, podniesienie drugiego progu do 140 tysięcy, wprowadzenia zerowego podatku dla przedsiębiorców z dwójką dzieci oraz zakaz podatku katastralnego. Policzono, iż pomysły Nawrockiego kosztowałyby budżet 40 miliardów zł, ale z tej kwoty ponad 30 miliardów trafiłoby do dziesięciu procent najzamożniejszych Polaków (zarabiających powyżej 15 tysięcy miesięcznie). Samcik - ale również wielu innych zamożnych ludzi - doskonale rozumie, iż może to dać im do kieszeni szybkie pieniądze z niższych podatków, ale w dalszej perspektywie oznacza same kłopoty, niedofinansowanie usług publicznych i mniejszą stabilność państwa.
Absurd piąty: dobro biznesu dobrem narodu
Być może to wyborcy Sławomira Mentzena rzeczywiście zdecydują o wyniku drugiej tury prezydenckiej. Zbiorowe podlizywanie się tej grupie przez niemal całą polską klasę polityczną powoduje, iż rozsądna debata gospodarcza jest coraz trudniejsza. I to nie dlatego, iż wyborcy Konfy to ekonomiczni analfabeci i kuce od Korwina. To politycy PiS-u i Platformy tak ich widzą, w gruncie rzeczy nimi pogardzają, uważają wyborców Mentzena za idiotów, których trzeba kusić paciorkami likwidacji podatków, prawić im o upadku ZUS-u, marnotrawstwie NFZ i innych cudach na kiju, bo rzekomo tylko to lubią i tylko to rozumieją. Z badań wyłania się nieco bardziej skomplikowany obraz typowego wyborcy Konfederacji, chętnych odsyłam do analiz socjologa Marcina Dumy w ramach projektu Światowid.
Za recydywę wolnorynkowego populizmu na równi z politykami odpowiada środowisko dziennikarskie, które gospodarkę słabo rozumie, a w dodatku pracuje na JDG, więc we własnym interesie będzie powtarzać głupstwa o "uciemiężonych firmach", skoro z tej narracji ma profity, czyli niższe składki i podatki. 80 procent znanych twarzy, które widzicie w TV lub na YouTubie, jest na JDG, płacą procentowo dwa razy mniej podatków i składek niż nauczyciel, więc - zrozumcie to, szanowni Widzowie i Czytelnicy - klepanie ekonomicznych głupot o podatkach to nasz dziennikarski środowiskowy interes. W swojej karierze byłem kilka razy kuszony większymi pieniędzmi i za każdym razem podsuwano mi kwitek z wyliczeniem, ileż to tysięcy więcej zarobię, jeżeli nie będę się upierał przy zatrudnieniu etatowym. Pamiętajcie, szanowni Czytelnicy, iż różne grupy społeczne mają różne interesy, zwykle sprzeczne, jest to normalne i zdrowe w demokracji. Demokracja polega na ucieraniu się tych interesów, a nie na ukrywaniu ich i udawaniu, iż wszyscy Polacy to jedna rodzina. Dlatego ważne, żeby zamożniejsi nie ubierali swoich korzyści (płacić niskie podatki i mieć więcej na konsumpcję) w "obiektywne prawa ekonomii", "dobro społeczeństwa", "wzrost PKB" i inne wytrychy. Domagajmy się od polityków, żeby realnie przedstawiali interesy różnych grup wyborców, a nie chrzanili, iż interes biznesu interesem narodu.