Nie ma zdrowia bez prawdy. A prawdy bez sprawdzenia faktów, czyli o fake newsach wiatrakowych.
W lipcu 2025 roku w polskim Sejmie rozgorzała dyskusja na temat nowelizacji ustawy regulującej inwestycje w elektrownie wiatrowe. Jedna ze zmian – skrócenie minimalnej odległości wiatraków od zabudowań mieszkalnych z 700 do 500 metrów – wywołała ostry sprzeciw niektórych środowisk politycznych i społecznych.
Szczególnie ostro propozycji sprzeciwiał się poseł Konfederacji Korony Polskiej Sławomir Zawiślak, który podczas konferencji prasowej 9 lipca stwierdził, iż projekt nowelizacji jest „w części przekupny” oraz iż turbiny „mają negatywny wpływ na zdrowie ludzkie”. Czy jednak te twierdzenia wytrzymują konfrontację z dostępną wiedzą naukową i oficjalnymi danymi?
Czy 500 metrów to za mało? Co na to nauka?
Zasadnicza zmiana w nowelizacji aktu dotyczy skrócenia wymaganej odległości turbin wiatrowych od zabudowań mieszkalnych do 500 m. To mniej niż obowiązujące wcześniej 700 m. Jak jednak wskazują eksperci, nie oznacza to automatycznie narażenia mieszkańców na niebezpieczeństwo.
Już w 2022 roku naukowcy z Komitetu Inżynierii Środowiska Polskiej Akademii Nauk wskazali, iż 500 m to odległość, która może zostać uznana za bezpieczną. W opublikowanym wówczas raporcie „Elektrownie wiatrowe w środowisku człowieka”, powstałym przy udziale 37 ekspertów, podkreślono, iż nie istnieją jednoznaczne dowody potwierdzające szkodliwość farm wiatrowych dla zdrowia człowieka.
Analizowano m.in. wpływ hałasu, wibracji, pola elektromagnetycznego czy efektów wizualnych. Pod uwagę wzięto również ewentualne awarie techniczne i związane z nimi zagrożenia mechaniczne. W żadnym z tych aspektów nie stwierdzono istotnych podstaw do uznania farm wiatrowych za istotne ryzyko zdrowotne.
Warto w tym miejscu zadać pytanie: na jakich podstawach opierają się przeciwnicy nowelizacji, skoro wyniki badań nie wskazują na negatywne skutki zdrowotne?
Dźwięk, który drażni, ale nie szkodzi
Jednym z najczęstszych zarzutów wobec elektrowni wiatrowych jest hałas. W dyskursie publicznym powtarza się argument, iż stały dźwięk generowany przez turbiny może prowadzić do zaburzeń snu, problemów kardiologicznych, a choćby depresji. To poważne oskarżenia – tyle iż badania im przeczą.
Zlecone przez Federalny Urząd Środowiska Szwajcarii metaanalizy (autorstwa Irene van Kamp i Fritsa van den Berga) jednoznacznie wykazały, iż hałas emitowany przez turbiny nie powoduje skutków zdrowotnych innych niż związane z uciążliwością dźwięku.
Owszem, dźwięk ten bywa irytujący – co nie powinno dziwić, biorąc pod uwagę długotrwały kontakt z jednostajnym źródłem dźwięku – ale nie przekłada się to na poważne schorzenia.
W dodatku poziom hałasu w odległości 500 m od turbiny zwykle nie przekracza 35-40 dB. Dla porównania: tykający zegar emituje 30 dB, a ruch samochodowy ok. 70 dB. Co więcej, zgodnie z analizą PAN tylko raz – na około 100 pomiarów w 28 lokalizacjach – odnotowano przekroczenie dopuszczalnych norm hałasu w tej odległości. Dla porównania: w polskich miastach dopuszczalny poziom hałasu drogowego sięga choćby 68 dB.
Trzeba więc jasno oddzielić dyskomfort akustyczny od zagrożenia zdrowotnego. Choć niektórzy mieszkańcy rzeczywiście mogą odczuwać irytację z powodu pracy turbin, nie oznacza to uszczerbku na zdrowiu.
Psychologia oporu – dlaczego niektórzy słyszą więcej niż jest
W metaanalizach podkreślono również, iż percepcja hałasu zależy nie tylko od jego rzeczywistego natężenia, ale i od czynników społecznych.
Mieszkańcy, którzy nie zostali odpowiednio poinformowani ani włączeni w proces decyzyjny, mogą odczuwać większy poziom irytacji, niezależnie od rzeczywistego poziomu emisji dźwięku. Transparentność i sprawiedliwość proceduralna mają tu znaczenie nie mniejsze niż dane fizyczne.
Zatem opór społeczny wobec farm wiatrowych może mieć źródła psychologiczne, niekoniecznie medyczne. Nie oznacza to, iż powinien być ignorowany – ale iż wymaga innej odpowiedzi niż zaostrzenie przepisów lokalizacyjnych. Lepszym rozwiązaniem mogą być działania edukacyjne i konsultacje społeczne niż blokowanie rozwoju zielonej energii.
Czy to naprawdę przekupstwo? Słowo za daleko?
Jednym z najpoważniejszych zarzutów posła Zawiślaka była sugestia, iż projekt nowelizacji ma charakter „przekupny”. W świetle prawa oznaczałoby to, iż za określone decyzje ustawodawcze oferowano korzyści finansowe – w domyśle: nieuczciwe.
Nie przedstawiono jednak żadnych dowodów potwierdzających tego rodzaju mechanizmy. Owszem, projekt ustawy przewiduje pewne rekompensaty dla mieszkańców terenów objętych inwestycją – ale trudno uznać to za przekupstwo.
Praktyka oferowania udziałów lokalnej społeczności w korzyściach z inwestycji nie jest nowa i funkcjonuje w wielu krajach jako standardowy mechanizm budowania akceptacji społecznej. Czy to także „przekupstwo”? A może forma społecznej partycypacji w zyskach z energetyki?
Oskarżenie o korupcję bez poparcia w faktach może mieć odwrotny skutek – podważa nie tyle projekt ustawy, co wiarygodność osób formułujących zarzuty.
Fakty i emocje – co naprawdę zagraża zdrowiu?
Narracja o „szkodliwych wiatrakach” często opiera się na emocjach, a nie na dowodach. Tymczasem raporty PAN i szwajcarskiego Federalnego Urzędu Środowiska pokazują, iż głównym problemem nie są fizyczne skutki działania turbin, ale subiektywne odczucia niektórych mieszkańców. Nie umniejsza to ich ważności, ale wymaga odmiennego podejścia niż regulacyjne ograniczenia.
Polska przez cały czas pozostaje w tyle, jeżeli chodzi o rozwój energetyki odnawialnej. A rezygnacja z inwestycji wiatrowych z powodu irracjonalnych lęków byłaby krokiem wstecz – nie tylko w polityce klimatycznej, ale i w polityce zdrowotnej. Nie sposób zapominać, iż zanieczyszczenia powietrza z elektrowni węglowych są udokumentowanym zagrożeniem dla zdrowia – w odróżnieniu od hałasu turbin.
Wnioski z badań są jasne: turbiny wiatrowe – umiejscowione w odległości minimum 500 m – nie szkodzą zdrowiu. Mogą drażnić, ale nie niszczą organizmu. A zatem powtarzanie przeczącej faktom tezy jest nie tylko nieuprawnione, ale i potencjalnie szkodliwe społecznie.