Jak wysadzić wielkie rury z gazem 100 m pod wodą? Opcje są trzy i nie wymagają technologii NASA

Nie ma wątpliwości, że trzy z czterech rur gazociągów Nord Stream 1 i 2 zostały celowo zniszczone przy pomocy materiałów wybuchowych. Tego rodzaju dywersja nie wymaga jakichś wielkich bomb i torped. Nie była też finezyjna.

- Mówimy o pewnie od kilku kilogramów wojskowych materiałów wybuchowych wzwyż - stwierdza w rozmowie z Gazeta.pl Dawid Kamizela, dziennikarz miesięcznika "Nowa Technika Wojskowa" i członek "Team Wolski".

Uszkodzenie obu gazociągów wykryto 26 września, w poniedziałek. Najpierw na jednej nitce Nord Stream 2, potem na obu Nord Stream 1. Stacje sejsmologiczne wykryły wyraźne wstrząsy ze źródłem w rejonie uszkodzeń. Władze Danii i Szwecji oficjalnie oznajmiły, że doszło do eksplozji i była to dywersja. Moc eksplozji jest określana jako "odpowiednik około 100 kilogramów dynamitu" (nowoczesne materiały wybuchowe są efektywniejsze, więc do osiągnięcia efektu 100 kg dynamitu może ich być znacznie mniej). Zarejestrowane wybuchy mogą być częściowo efektem gwałtownego rozszczelniania się gazociągów, które standardowo pracowały pod ciśnieniem 220 atmosfer.

Ręcznie, zdalnie albo z wyprzedzeniem

Zdaniem Kamizeli, podłożyć odpowiednie ładunki można było właściwie na trzy sposoby. Po pierwsze mogli to zrobić po prostu nurkowie. - Głębokość rzędu 80-110 metrów na to pozwala. Oczywiście wymagałoby to ludzi ze specjalistycznym wyszkoleniem i wyposażeniem, bo to nie jest nurkowanie na rafę w Hurghadzie - mówi. Wiele flot posiada tego rodzaju możliwości. Na pewno posiadają je Rosjanie, którzy mają całą wyspecjalizowaną komórkę nazywaną GUGI, zajmującą się działaniami wywiadowczymi i dywersyjnymi pod wodą.

Alternatywnie ładunki mogłyby zostać zamontowane przy pomocy jakiegoś bezzałogowego pojazdu podwodnego. - Tylko to też jest trudniejsze, niż by się wydawało. Operowanie takimi niewielkimi pojazdami przy podwodnych prądach, przy prawie zerowej widoczności przy dnie, to jest spore wyzwanie - mówi Kamizela. Odpowiedni sprzęt i umiejętności też są jednak w dyspozycji wielu flot, w tym rosyjskiej. Od niewielkich pojazdów służących do wykrywania i neutralizacji min, po większe służące do prowadzenia innych prac na dnie.

Jest jeszcze trzecia opcja, hybrydowa. - Kto powiedział, że ładunki musiały zostać podłożone niedługo przed eksplozjami? Teoretycznie mogło to się stać już tygodnie czy miesiące temu. Teraz zapalniki mogły zostać uruchomione silnym sygnałem akustycznym. Jest to możliwe z dystansu kilku mil - tłumaczy Kamizela. Po odliczeniu ustawionego wcześniej czasu zdetonowałyby ładunki, podczas gdy okręt czy statek, który wysłał sygnał, odpłynąłby. - W takim scenariuszu można było je podłożyć na przykład pod przykrywką jakichś prac serwisowych czy poprawek po w końcu niedawnej budowie - dodaje ekspert.

Szukanie sprawcy

Kluczowe przy ustaleniu sprawców jest jednak to, że zarówno nurkowie, jak i bezzałogowce potrzebują jednak jakiejś jednostki, która byłaby ich bazą. - Musiałaby długo stać w rejonie ich pracy, bo zrzucenie ludzi do wody i odpłynięcie sobie dalej, to wystawienie ich na duże ryzyko w przypadku jakichś problemów. Pojazd bezzałogowy trzeba jakoś zdalnie sterować. Zazwyczaj robi się to po kablu, co oznacza konieczność stania jednostki-matki w pobliżu miejsca działania - mówi Kamizela. Obecność jakiejś jednostki nawodnej trudno natomiast ukryć. Niezależnie od tego, czy byłby to po prostu okręt, czy jakaś specjalistyczna jednostka cywilna, czy nawet skrycie prowizorycznie przystosowany do takiego zadania zwykły statek. Nad Bałtykiem regularnie latają samoloty patrolowe i zwiadowcze NATO oraz Szwecji. Do tego pływają po nim okręty. W takim ruchliwym miejscu jak rejon Bornholmu trudno byłoby pozostać niezauważonym

Oczywiście w grę wchodzi też okręt podwodny, który mógłby skrycie dotrzeć na miejsce i na nim pozostać. Problem w tym, że do tego typu operacji dywersyjnych potrzeba specjalistycznego wyposażenia, które umożliwiłoby wypuszczanie na zewnątrz nurków, czy pojazdów zdalnie sterowanych. - Zakładając, że zrobili to Rosjanie, to nie wiadomo nic o tym, aby mieli na Bałtyku odpowiednie okręty. Jednostki podwodne znanych typów są na tyle duże, że nie mogą prześlizgnąć się niezauważone przez Cieśniny Duńskie, więc ich ruch jest łatwo monitorowany. - Rosyjska Flota Bałtycka ma na stanie tylko jeden okręt projektu Warszawianka i jestem pewien, że NATO oraz Szwecja stale monitorują jego położenie - mówi Kamizela. Nie wiadomo też nic o tym, żeby akurat ta jednostka miała jakieś specjalne modyfikacje. - Jednak zachodnie floty potrafią przeprowadzać tego rodzaju operacje, wykorzystując okręty tych rozmiarów, więc Rosjanie teoretycznie też mogą - stwierdza ekspert.

Generalnie nie ulega jednak wątpliwości, że poszukiwania sprawców polegają teraz na jednym - odnalezieniu podejrzanej jednostki, która mogła być bazą do przeprowadzenia dywersji. - Specjaliści NATO i Szwecji cofają się w czasie, badając zapisy z radarów i innych urządzeń śledzących ruch na morzu oraz pod nim. Kwestia znalezienia jakiejś jednostki, która kręciła się w sposób podejrzany w rejonie eksplozji, a potem jej zidentyfikowania - mówi Kamizela.

Zobacz wideo
Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.