Jak za dzieciaka wyobrażaliście sobie klasę średnią? Kieruję to pytanie przede wszystkim do osób urodzonych w latach 1990-2000. Ja mniej więcej tak: siedemdziesiąt parę metrów w nowych blokach, najczęściej na kredyt, toyota albo inny opel z salonu, najczęściej w leasingu, wakacje za granicą, maksymalnie raz w tygodniu wypad do restauracji.
Brak zdolności do nabycia mieszkania 10-15 lat po wejściu w dorosłość uznawałem za coś przekreślającego możliwość określania się mianem klasy średniej. Katowanie kilkunastoletnich gruchotów też przypisywałem osobom ubogim. Z kolei częste zagraniczne wycieczki wydawały mi się atrakcją zarezerwowaną dla zamożnych. Ci „średni” mieli też opory przed ciągłym odświeżaniem garderoby czy jedzeniem w knajpach.
Wiadomo, to tylko dziecięca wizja, a nie żadne fachowe analizy. Poza tym ludzie różnie wydają pieniądze. Natomiast wydaje mi się, że podobne wyobrażenie miała znaczna część moich rówieśników (osób urodzonych pod koniec lat 90.).
I jak tu, w kontekście tego wyobrażenia, sklasyfikować 28-letniego Marcina? Jako prawnik zarabia nieźle, nawet jak na warszawskiej realia, bo prawie dziewięć tysięcy złotych na rękę. Nie ma jednak umowy o pracę, działa na B2B. Do niedawna jego pensja była gorsza, więc na kredyt mieszkaniowy nie może na razie liczyć. Od roku mieszka z dziewczyną. Za wynajem płacą pół na pół. Zamykają się w dwóch tysiącach złotych na głowę, wliczając dodatkowe opłaty.
Do niedawna Marcin żył oszczędnie. Prawie nie kupował ubrań, gotował sobie jedno danie na cztery dni, unikał restauracji, kręcił nosem na wyjścia do baru zamiast spotkań w domach. Ostatnio coś w nim pękło.
Sprawił sobie nowego iPhone’a. Nadrabia gastronomiczne zaległości. Zabrał dziewczynę do Barcelony i Dubaju. Szarpnął się nawet na kurtkę za tysiąc złotych. Trochę głupi wydatek, ale co tam.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.