Europa według Błaszczaka. Berlin jako wróg, Tusk jako kat

1 tydzień temu
Zdjęcie: Błaszczak


Polska prawica od lat buduje polityczną tożsamość wokół przekonania o „oblężonej twierdzy”. Ale Mariusz Błaszczak w ostatnich dniach postanowił wznieść ten retoryczny mur jeszcze wyżej, doprawiając go fantazją geopolityczną i teoriami spiskowymi, których nie powstydziliby się internetowi prorocy.

W programie „Polityczny Ring” były minister obrony stwierdził, iż Niemcy są zagrożeniem dla polskiej suwerenności i iż Donald Tusk „niszczy opozycję”, by „wtłoczyć Polskę do scentralizowanej Unii Europejskiej, czyli do państwa niemieckiego”. Gdy polityk tej rangi zaczyna posługiwać się takimi obrazami, warto zapytać, czy mówi jeszcze o polityce — czy już o alternatywnej rzeczywistości.

„Wie pan, dlaczego my tak jesteśmy niszczeni?” — rozpoczął Błaszczak. „Dlatego, iż my stanowimy jedyną, ostatnią barierę przed tym, żeby wtłoczyć Polskę do scentralizowanej Unii Europejskiej, czyli do państwa niemieckiego.” W tej narracji rząd ma być narzędziem obcej dominacji, Komisja Europejska — nowym Biurem Politycznym, a opozycja PiS — jedyną linią obrony narodowej suwerenności. To opowieść prosta, emocjonująca i… coraz mniej mająca wspólnego z realną polityką europejską, w której rząd Polski negocjuje, współtworzy kompromisy i — tak, czasem spiera się z partnerami, ale raczej na salach Rady UE niż na barykadach.

Kiedy były minister mówi o „planie politycznym”, wedle którego „Polacy mają być dostarczycielami taniej siły roboczej”, brzmi to jak powrót do folderów propagandowych sprzed dwóch dekad — tych, które ostrzegały, iż Unia odbierze nam lasy, ziemię i mleko z kartonu. Tymczasem Polska, członek Unii od 20 lat, nie tylko nie została „wtłoczona w państwo niemieckie”, ale była beneficjentem integracji, której efektem jest gospodarcza modernizacja i relatywnie stabilna pozycja Europy Środkowej. Nie trzeba jednak wysiłku analitycznego, by zauważyć, iż Błaszczakowi nie chodzi o fakty. Chodzi o lęki — najlepiej te najstarsze i najgłębiej zakorzenione.

Zresztą polityk PiS wskazuje, skąd ma nadejść ocalenie: z Waszyngtonu. „Leży lepsza oferta, Pax Americana. (…) Amerykanie nie chcą nam zabrać naszej suwerenności i niepodległości, Niemcy tak” — mówi. W tym świecie Polska nie jest państwem prowadzącym politykę zagraniczną, tylko pionkiem w wielkiej geopolitycznej grze. A suwerenność sprowadza się do wyboru protektora — byle nie Berlin. Problem w tym, iż strategiczne partnerstwo z USA nie wymaga przecież demonizowania Berlina, a w praktyce funkcjonuje najlepiej wtedy, gdy Warszawa umie jednocześnie współpracować zarówno z Waszyngtonem, jak i z europejskimi sąsiadami. Diplomacja to nie konkurs na najgłośniejsze okrzyki na wiecu.

Ale Błaszczak nie poprzestaje na Niemczech. W jego narracji powraca również motyw wewnętrznego prześladowania. „Pan minister Zbigniew Ziobro już został skazany. Przez Donalda Tuska został skazany” — oświadcza, ignorując fakt, iż w Polsce przez cały czas obowiązuje zasada domniemania niewinności, a o winie lub jej braku orzekają sądy, nie studia telewizyjne. Dalej pojawiają się znane tropy: „neosędziowie”, „ustawki jak za komuny”, „PRL wrócił”. Opozycja przestaje być konkurentem politycznym — staje się systemem represji rodem z lat 50. Jak w takich warunkach prowadzić debatę, skoro w oczach części polityków każdy wyrok nie po ich myśli to „wyrok polityczny”?

Kłącza tej narracji są czytelne: strach, poczucie krzywdy, wizja zdrady narodowej. To retoryka mobilizacyjna, nie analityczna. Ale Polacy potrzebują dziś odpowiedzialności, a nie mitologii geopolitycznej. Unia nie jest państwem niemieckim. Polska nie jest kolonią. Sędziowie nie są agentami PRL, a europejskie negocjacje nie przypominają utraty suwerenności — raczej jej współdzielenie w ramach wspólnoty, która, mimo swoich wad, przez cały czas gwarantuje nam bezpieczeństwo i miejsce przy stole.

Mariusz Błaszczak ostrzega przed „scentralizowaną Europą”, ale to jego opowieść centralizuje myślenie na jednym: strachu. Demokracja tymczasem potrzebuje zaufania i racjonalności — dwóch wartości, których w jego narracji zaczyna dramatycznie brakować. jeżeli ktoś tu opowiada niestworzone historie, to nie Berlin. I nie Bruksela. To politycy, którzy mylą politykę z mitem, a debatę publiczną — z opowieścią o oblężonej twierdzy, która istnieje tylko w ich głowach.

Idź do oryginalnego materiału