Kto sięga pamięcią drugiej połowy lat siedemdziesiątych ten wie, iż był to czas coraz bardziej huraganowej kampanii sukcesu i zarazem równi pochyłej, po której sunęły warunki życia zwykłych ludzi.
Jedną z pamiątek tamtego czasu tamtego czasu są wyrosłe wtedy w każdym mieście willowe osiedla często do dziś zwane „Złodziejowami”. Każde takie „Złodziejowo” składało się z okazałych domów partyjnej nomenklatury, zwanej „czerwoną burżuazją”. Kręgi te charakteryzowały się tym, iż pomimo zawdzięczania wszystkiego wysługiwaniu się sowieckiemu okupantowi i nieustannym trajkotaniu o „wiecznej przyjaźni ze Związkiem Radzieckim”, zakupy robiły w sklepach sieci „Konsumy” (wstęp tylko dla funkcjonariuszy MO i SB) lub „Pewex” (gdzie płacić nie było można złotówkami, ale wyłącznie walutami zachodnimi lub bonami PKO). Kiedy ulicą jechał wtedy samochód Fiat 132 to na 90% było wiadomo, iż za kierownicą siedzi jakiś partyjny towarzysz a jeżeli Fiat 127 było równie prawdopodobnym, iż jego synek lub córeczka. Obydwa modele były, bardzo krótkimi seriami, montowane w Polsce, z przeznaczeniem właśnie dla SB i dla nomenklatury. Dziś to, iż ktoś miał tatusia ubeka lub komunistycznego dygnitarza (co zawsze było dziedziczne) poznać można po pewnym fragmencie życiorysu. Tym, którego nie ukrywają różne „encyklopedie głupców” w rodzaju Wikipedii. Ten szczegół życiorysu to studiowanie obywatela PRL – u na Sorbonie, Oxfordzie, Cambridge lub którymś innym z renomowanych uniwersytetów amerykańskich. Działo się tak już od czasów Gomułki, kiedy to w Ministerstwie Nauki, Techniki i Szkolnictwa Wyższego utworzono fundusz, którego beneficjenci mogli studiować na najdroższych uczelniach świata. Koszt tych studiów był horrendalny, szczególnie jeżeli uwzględnić ówczesne relacje walutowe. Pensje tych lepiej zarabiających Polaków sięgały dwudziestu dolarów miesięcznie. Pamiętam, iż żadnemu z moich rodziców pułapu tego nie udało się osiągnąć nigdy. choćby kiedy dorabiali pracą w dni wolne, w których po ośmiu godzinach mawiali o „dorobieniu tym sposobem jednego dolara”. Na wysłanie dziecka, by sobie choć przez jeden trymestr postudiowało na Sorbonie czy Oksfordzie, przeciętny obywatel PRL – u nie zarobiłby przez całe swoje życie. Ale byli tacy, których PRL na takie studia wysyłał. Kto ciekaw – niech poszpera w „encyklopediach głupców”, które faktów takich nie ukrywają. Chyba choćby studiowanie w latach siedemdziesiątych czy osiemdziesiątych na takim np. Oxfordzie uważają za – sukces! Tyle, iż nikt z wysłanych na takie uczelnie nigdy żadnego rzeczywistego sukcesu nie odniósł. Co najwyżej – był potem delegowany jako przedstawiciel PRL – u do różnych międzynarodowych gremiów w rodzaju ONZ – u czy Banku Światowego, do komunistycznej dyplomacji czy na funkcję zagranicznego korespondenta prasowego (absolutnie zawsze łączoną ze szpiclowaniem dla SB). Dla tych dzieci nomenklatury, które były jeszcze przed maturą, więc Oxfordy z państwowej kasy były dopiero przed nimi, też wymyślano różne trampoliny kariery. Był nią np. program co sobotę pokazywany w komunistycznej telewizji. Nosił tytuł „5,10, 15”. Do wielkich medialnych karier startowały w nim dzieciaki właśnie w wieku tytułowych pięciu, dziesięciu czy piętnastu lat. Startowały często dzieciaki niekumate, zezowate, z wadami wymowy i stanowiące całkowitą odwrotność zdawałoby się najoczywistszych predyspozycji. Bo kryterium było jedno: miały to być dzieci najwyższych funkcjonariuszy rządzącej krajem partii. Z czasem wiele z nich, siłą stałej obecności w telewizji, zaczęło się zaliczać do grona osób „znanych i lubianych”, w swoich materiałach filmowych opowiadających o miejscach takich, jak Hollywood, Hawaje, Wyspy Galapagos i innych, do których na państwowy koszt pojechały z kamerami i mikrofonami. Po dokonanej na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych „transformacji ustrojowej” to tacy właśnie „światowcy” weszli w rolę rzekomych „nowych elit”. Wystarczy prześledzić biografie twarzy obecnych najczęściej w najpotężniejszych w Polsce mediach by przekonać się, jak rzadkie są odstępstwa od tej niemal żelaznej reguły.
O wnukach stalinowskiej agentury tworzącej Komunistyczną Partię Polski, Komunistyczną Partię Zachodniej Ukrainy, Komunistyczną Partię Zachodniej Białorusi stanowiących potem fundament Polskiej Partii Robotniczej i Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego opowiadał kiedyś Romuald Kukołowicz, ekonomista i socjolog wykładający na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, działacz Solidarności Walczącej. Od lat czterdziestych był on blisko związany z biskupem Stefanem Wyszyńskim a od lat pięćdziesiątych – najbliższym świeckim współpracownikiem prymasa Polski. Właśnie na prośbę kardynała Wyszyńskiego Kukołowicz kontaktował się czasem z funkcjonariuszami komunistycznego państwa, co bywało niezbędne dla trwania Kościoła w realiach prosowieckiej opresji. Któregoś dnia w połowie lat siedemdziesiątych Kukołowicz odebrał telefon od dość ponurej postaci – od Franciszka Szlachcica, wieloletniego szefa komunistycznej Służby Bezpieczeństwa, przed paroma laty zdjętego z tej funkcji przez Edwarda Gierka. Szlachcic powiedział wprost, iż umiera, iż lekarze stan jego oceniają na parę tygodni życia a on słyszał o kimś takim, jak ojciec Klimuszko, posiadającym moc uzdrawiania. Kukołowicz spełnił życzenie Szlachcica a ten, po odwiedzinach ojca Kilimuszki, wstał z łóżka, z którego według onkologów już nie miał się podnieść, i poczuł się wręcz uzdrowionym. Niezwłocznie więc poprosił Kukołowicza o spotkanie, na którym spytał, jak może mu się odwdzięczyć. Kukołowicz odrzekł, iż odpowiadając na dręczące go pytania dotyczące aparatu władzy i przedziwnych, podejmowanych przez ten aparat decyzji. Pierwsze z tych pytań brzmiało: „Dlaczego w 1968 roku pozamykaliście tak zwanych ”komandosów marcowych”? Przecież to były dzieci i wnuki najbliższych wam towarzyszy, dzieci najwyższych funkcjonariuszy komunistycznej nomenklatury!” Odpowiedź Szlachcica brzmiała: „A bo Wiesław się wtedy wściekł!” Po czym wyjaśnił w szczegółach, iż ascetycznego Gomułkę od lat wtedy drażniło to, iż synalkowie i córeczki towarzyszy ze szczytów partii komunistycznej, zamiast świecić przykładem, żyją sobie jak dziatwa amerykańskich milionerów. Czyli chodzą w ciuchach kupionych za dolary, piją francuskie koniaki, palą angielskie papierosy, na narty jeżdżą do Chamonix albo w szwajcarskie Alpy, Paryż i Londyn odwiedzają sobie tak, jak robotnicy Huty Warszawa „karuzelę na Bielanach”. Na taki sposób życia dzieci nomenklatury Gomułka warczał od lat. A kiedy te właśnie nomenklaturowe dzieci w marcu 1968 zaczęły strajkować i manifestować przeciw partii – to się Władysław „Wiesław” Gomułka wściekł. Wrzeszczał: „Do więzienia z tymi bachorami, do więzienia!” Był wściekły tak bardzo, iż wszyscy bali się zwrócić do Gomułki z jakimkolwiek argumentem. „Co było robić? Musieliśmy ich pozamykać” – wyznawał Kukołowiczowi Szlachcic. Ale zaraz potem dodawał: „Ale nie myśli pan chyba, iż te marcowe dzieci naszych towarzyszy siedziały w więzieniach jak inni zwykli więźniowie?” Służbie więziennej nie trzeba było niczego tłumaczyć – wiedziała jakich pensjonariuszy przyjmuje. Warunki więc wszyscy oni mieli całkowicie inne. O czym można się przekonać po tym, iż kiedy wychodzili z więzienia to od razu ukazywały się książki, które w więzieniach pisali. I to naukowe, bo zawsze dostarczano im wszystkie źródłowe prace z uniwersyteckich bibliotek. Niektórzy krótko po wyjściu – bronili swoich doktoratów. A wychodzili na początku dekady Gierka w aurze bohaterów, na Zachodzie czekały ich zaproszenia, stypendia, pieniądze, zaszczyty. Wychodzili więc i podróżowali sobie często całymi latami i po całym świecie. Bo nikt im nie odmawiał paszportu a warunki życia w Polsce, choćby te mieszkaniowe, przez cały czas mieli uprzywilejowane. Tak więc życzenie Wiesława wtedy spełniliśmy, ale nikomu z dzieci naszych towarzyszy krzywdy nie zrobiliśmy” – zapewniał Franciszek Szclachcic.
U schyłku PRL – u coraz większa część tej kawiorowej młodzieży, wychowanej na „Złodziejowach”, kupującej sobie amerykańskie dżinsy w sklepach dla nomenklatury zaczęła się „bawić w opozycję”. jeżeli chodzi o te dżinsy kupowane w sklepach dostępnych tylko kaście właścicieli Polski Ludowej to wyjaśnię, iż pod koniec roku 1980 wydawany poza zasięgiem cenzury tygodnik „Solidarność Dolnośląska” opublikował cennik w placówkach tych obowiązujący. Do dziś pamiętam ten swój szok i już wyjaśniam, na czym on polegał. W owym 1980 roku tuż przy wrocławskim dworcu głównym był prywatny sklepik, w którym za złotówki można było kupić takie same dżinsy, jakie w „Pewexach” kupowało się za dolary. Najtańsze z tych dżinsów kosztowały tam trzy tysiące złotych, czyli coś około średniej miesięcznej płacy. A z „Solidarności Dolnośląskiej” dowiedziałem się wtedy, iż takie same dżinsy w sklepie dostępnym tylko dla partyjnej nomenklatury kosztowały 292 złote (słownie: dwieście dziewięćdziesiąt dwa)…
Generalnie nie ufam wspomnieniom ludzi dawnych komunistycznych służb, ale kiedy czytając książkę pułkownika Piotra Wrońskiego dowiedziałem się z niej o życiu „dzieci nomenklatury zabawiających się w opozycję” – realia te znałem już z mnóstwa innych, w najwyższym stopniu wiarygodnych źródeł. Stąd wiem, iż wspominając studenckie czasy, Wroński pisał prawdę. A pisał, iż w mieszkaniach jego kolegów ze studiów, właśnie tych „dzieci nomenklatury bawiących się w opozycję” z bezbrzeżnym zdumieniem zobaczył, iż spiżarnie i lodówki mają wyładowane produktami tylko i wyłącznie takimi, jak z „Pewexu”. Od razy przypomniałem sobie wtedy cennik w 1980 roku wydrukowany w „Solidarności Dolnośląskiej”. W tych czasach jakże siermiężnych – oni te wszystkie luksusy naprawdę mieli. Nie dość, iż mieli ich w bród to jeszcze – za cenę stanowiącą ułamek rynkowej wartości. Tak, jak te dżinsy kupowane choćby nie za jedną dziesiątą tego, co trzeba było wydać w sklepie dla „normalnych ludzi”.
Pułkownik Wroński swoje wejście na drogę kariery w PRL – owskich służbach uzasadniał tym, iż „jeśli opozycja tak sobie żyje to w niczym nie jest lepsza od komunistycznej nomenklatury”. Z poglądem tym się zgadzam, ale z jednym KATEGORYCZNYM zastrzeżeniem. Zgadzam się, o ile chodzi tylko i wyłącznie o tę „opozycję ze Złodziejowa”. O te dzieci nomenklatury „zabawiające się w opozycję”. Współczesne nieszczęście naszej ojczyzny polega na tym, iż tak zwany „historyczny kompromis” został w Polsce zawarty między bezpieką a w zasadniczej mierze taką właśnie „opozycją”.
Artur Adamski