Trwająca kampania prezydencka skutecznie odwraca uwagę opinii publicznej od nawarstwiających się problemów polskich finansów publicznych.
Jakub Wozinski
W normalnych warunkach przekroczenie psychologicznej bariery 2 bln zł zadłużenia państwa z pewnością stałoby się jednym z najbardziej dyskutowanych tematów. Do tego równie historycznego, co niepokojącego wydarzenia doszło jeszcze pod koniec kwietnia, ale zostało ono medialnie przykryte przez zupełnie inne, teoretycznie mniej palące kwestie.
Propaganda sukcesu
W Polsce prezydent nie ma większego wpływu na kształtowanie polityki fiskalnej, dlatego spory o to, na co powinny być wydawane publiczne środki, w ostatnich miesiącach zdecydowanie przycichły. W pewnym sensie należy to uznać za bardzo korzystną okoliczność, ponieważ wyborom parlamentarnym towarzyszyła od lat licytacja na obietnice socjalne. W licytacji tej doszło w ostatnich latach do tak znacznej eskalacji, iż polskie państwo zdołało przekroczyć ustalone przez Unię Europejską progi ostrożnościowe i w związku z tym uruchomiona została procedura nadmiernego deficytu.
Jak powszechnie wiadomo, silnie zaangażowana po stronie rządzącej Polską lewicowej koalicji Komisja Europejska zgodziła się tak ułożyć plan naprawczy, aby rząd Donalda Tuska mógł w wyborczym roku uchronić się od konieczności wprowadzania drastycznych cięć. Pomimo tak dużego ułatwienia minister finansów Andrzej Domański i tak zdaje się mieć spore problemy ze spięciem całości już na najłatwiejszym – wydawałoby się – etapie całego procesu.
Wedle zaprezentowanych niedawno danych w okresie od stycznia do kwietnia dochody państwa wyniosły 27,9 proc. planu, wydatki 29,1 proc., a deficyt 31,7 proc. To oczywiście nie katastrofa, ale wynik gorszy niż choćby w poprzednim roku na analogicznym etapie. Rząd tłumaczy się, iż różnice wynikają w znacznej mierze z faktu, iż przeprowadzona została reforma przekierowująca większe kwoty z budżetu centralnego wprost do jednostek samorządu terytorialnego. W tym samym raporcie na temat wykonania budżetu można jednak przeczytać, iż już w okresie do kwietnia subwencje ogólne dla samorządów sięgnęły poziomu aż 40 proc. zaplanowanych w budżecie.
Zdrowotna dziura bez dna
Jednym z najważniejszych powodów do zmartwień, tuszowanych wciąż na czas kampanii prezydenckiej, jest duży kryzys w służbie zdrowia. Ministerstwo Finansów nieustannie dosypuje pieniędzy do Narodowego Funduszu Zdrowia, co pokazują oficjalne przepływy, ale robi to tylko w stopniu przekładającym się na nieustanny wzrost kolejek w systemie. W budżecie przygotowanym przez ministra Domańskiego zaplanowano pierwotnie absolutnie śmieszną sumę 18 mld zł, którą zwiększono w marcu do ponad 22,5 mld zł, ale i te środki wydają się niewystarczające. Przeprowadzenie uczciwej ewaluacji stanu sektora zdrowotnego wymagałoby przeprowadzania natychmiastowych korekt oraz uruchomienia znacznie większych środków niż te, z którymi mamy do czynienia obecnie. Wówczas okazałoby się, iż realnie dziura w ochronie zdrowia sięga już co najmniej 100 mld zł. Tego jednak wyborcy nie mogą się dowiedzieć przed 1 czerwca.
Minister Domański z pewnością sprawdza się jako działacz partyjny, o czym świadczy choćby wstrzymywanie wypłaty subwencji dla głównej partii opozycyjnej, ale pod względem rzetelności pracy pozostawia już niestety wiele do życzenia. Pokazuje to choćby kwestia luki w podatku VAT. Wiosną minister chwalił się w mediach, iż doprowadził do jej spadku w 2024 r. z 13,5 do 6,9 proc., choć – jak się później okazało – posłużył się w tym celu kreatywną księgowością, sztucznie przenosząc przychody z podatku z 2023 r.
Andrzej Domański jest krytykowany choćby przez polityków przynależących do jego obozu. Leszek Balcerowicz już w ubiegłym roku stwierdził, iż „z punktu widzenia stabilności i rozwoju polskiego budżetu nie będzie dobrze zapamiętany”. Trudno się z tą opinią nie zgodzić, ponieważ obecny strażnik polskich finansów publicznych podąża zawsze tą drogą, którą nakazuje polityczny dryf jego środowiska, przez co skrajnie trudno dopatrywać się w nim gwaranta trwałości polityki fiskalnej.
Przełom i deregulacja
Dobrym tego przykładem była choćby ogłoszona w lutym przez Donalda Tuska koncepcja „6 filarów” dla rozwoju Polski w ramach strategii Rok Przełomu. Na polityczną scenę wkroczył wówczas w pamiętny sposób Rafał Brzoska, mający w ciągu 100 dni wykonać misję deregulacji gospodarki. Minister Domański wystąpił wtedy w roli skarbnika koncepcji premiera, firmując m.in. stwierdzenie, iż rząd przeznaczy 650 mld zł na rozwój. Co prawda niedługo okazało się, iż Donald Tusk miał na myśli głównie wydatki sektora prywatnego, na dodatek mniejsze niż w poprzednim roku, ale nikogo na wspomnianej prezentacji nie wprawiło to w zakłopotanie.
W ramach kampanii prezydenckiej rząd Donalda Tuska chciał zagrać nie tylko na nucie wolnorynkowej i deregulacyjnej, ale także na nucie patriotyzmu gospodarczego. W ten właśnie sposób na kwietniowych obchodach 1000-lecia koronacji Bolesława Chrobrego premier rzucił hasło repolonizacji, która podobnie jak deregulacja Rafała Brzoski okazała się jedynie zestawem chwytliwych frazesów przyprószonych kosmetycznymi zmianami.
Gdy skończy się wreszcie okres wyborczy i trzeba będzie na poważnie zmierzyć się z problemami polskiego budżetu, zasadne będzie pytanie o to, jakie efekty przyniosły współfirmowane przez Andrzeja Domańskiego projekty deregulacji, Roku Przełomu czy też repolonizacji gospodarki. Nie trzeba być jasnowidzem, żeby przewidzieć, iż wszystkie te inicjatywy okażą się w ostatecznym rozrachunku niczym więcej niż socjotechniką. Nagięty do bieżących celów budżet zacznie zaś w końcu wyraźnie niedomagać, a jednym z głównych odpowiedzialnych za ten stan rzeczy będzie nie kto inny jak minister Domański.
Sekundant bezczynności
Obejmując urząd, Andrzej Domański miał dużą szansę na to, aby występować w roli głosu rozsądku powściągającego wydatkowe fantazje poszczególnych środowisk w ramach rządu. Słusznie ganił swoich poprzedników, iż doprowadzili polskie finanse publiczne do bardzo złego stanu, ale jednocześnie nie zdołał uświadomić reszty rządu, iż sytuacja jest naprawdę poważna. Zamiast tego Domański stał się zwykłym potakiwaczem Donalda Tuska, powtarzającym nieustannie puste formuły o wyprowadzaniu kraju na prostą.
Nim Polska wróci na prostą, niestety minie jeszcze wiele czasu. Wielki kredyt zaufania, jaki obecna władza otrzymała od społeczeństwa jesienią 2023 r., należało wykorzystać do zaciskania pasa i niezwłocznego podjęcia najbardziej niepopularnych decyzji. Domański jako skarbnik rządu wybrał sekundowanie pustym frazesom o deregulacji czy Roku Przełomu.
Przełom w życiu Andrzeja Domańskiego rzeczywiście może nastąpić, choć w okolicznościach, które dla niego mogą okazać się niezbyt sprzyjające. Na obsługę długu polskie państwo wydaje już 80 mld zł rocznie, choć z roku na rok topnieje liczba mieszkańców kraju zdolnych do pracy. Przez półtora roku obecny minister finansów wykazywał się rażącą biernością, dlatego nie powinno nikogo zdziwić, jeżeli w powyborczym okresie, przy okazji nowelizacji budżetu, jego nazwisko znajdzie się na ustach całej Polski.