Dzieci i religia

3 tygodni temu

Przypomniałem sobie niedawno karkołomną teorię, iż dziecko należy wychować bez narzucania mu wierzeń religijnych, bo wybierze sobie własną ścieżkę kiedy będzie dorosły. Nazywam tę teorię karkołomną dlatego, iż dziecko, co prawda uczy się też przez doświadczenie, ale głównie zdobywa wiedzę za pośrednictwem rodziców, częściowo dziadków albo opiekunów/nauczycieli w żłobku, przedszkolu i później w szkole. Wszystko, czego uczy się dziecko dostaje niejako przefiltrowane przez (zwłaszcza) rodziców. o ile rodzice mieliby jednocześnie ufać sobie na tyle, by uczyć dzieci o wszystkim, co praktyczne i życiowe, ale jednocześnie nie ufać sobie na tyle, by uważać, iż ich przekonania są najlepsze jakie mogą przekazać potomstwu, to dochodzimy tu do pewnego dysonansu. Jak można poważnie traktować własną religię, uważać ją za prawdziwą i dobrą i ukrywać ją przed dzieckiem? Dobre pytanie. Może da się jednak znaleźć sensowną odpowiedź. Pomyślmy.

Alternatywy

Załóżmy, iż problem religii, dla kogoś kto optowałby za nieprzekazywaniem jej dzieciom, odnosi się tylko do religii ortodoksyjnych. Rozumiem przez to, iż wyznawana religia (np. katolicyzm, ale i islam spełniałby warunki) rości sobie prawo do bycia jedyną prawdziwą i objawioną. Przekazując więc dziecku swoją wiarę, niejako narzucałby ją, gdyż dziecko przejęłoby pogląd, iż religia jest prawdziwa, a inne religie fałszywe, w tym ateizm. Próbując być uczciwym i stosując jednak w życiu zasadę wolności dziecka od bycia indoktrynowanym (w tej optyce to dobre określenie) należałoby postąpić w jeden z poniższych sposobów.

Sposób 1.

Postawić nacisk na to, iż istnieją religie i starają się odpowiedzieć na pytanie o początek, życie po śmierci i adekwatne zasady postępowania, ale iż żadnej z nich nie można udowodnić i dziecko może wierzyć w co chce. Byłby to więc swoisty agnostycyzm przekazany dziecku zamiast wiary.

Sposób 2.

Unikać pytań o religię i nie dyskutować na tematy oderwane od rzeczywistości. Wszystko można skwitować stwierdzeniem „nie wiem”.

Oba sposoby mają swoje minusy. Zwłaszcza drugi nie jest zbyt dobrym pomysłem. Dziecko nie lubi być pozostawiane bez odpowiedzi. Jednak oba mają jeden wspólny mankament. Wierzący rodzic musi okłamać dziecko albo przynajmniej zrobić zastrzeżenie, iż to w co wierzy nie jest niczym pewnym i dziecko nie musi tego przyjmować. Naturalnym jest jednak dla dziecka przyjąć to co i rodzic. To w końcu jego największy autorytet. Zatem sam pomysł takiego wychowania jest karkołomny. Jedynym „łatwym” wyjściem byłoby gdyby dziecko nie zadawało pytań o życie po śmierci. Ale zadają. I to całkiem szybko.

Ludzie, którzy opowiadają się za takim modelem wychowania religijnego podzieliłbym zatem na dwie grupy. Jedna z tych grup nie może pojąć ortodoksji, druga rozumie ją doskonale.

Grupa nr 1 to ludzie o dobrych intencjach. Sami nie są przekonani do tego jak powstał świat i co nas czeka po śmierci i nie są w stanie wejść w buty ludzi głęboko wierzących. Uważają zatem, iż każdy pogląd, który nie cechuje się swoistą „agnostycką pokorą” jest głupi, gdyż nie da się go dowieść. Chcą więc dobrze chociaż dla dzieci ludzi religijnych, by były wolne od dogmatów. Nie rozumieją, iż dla nich samych brak dogmatów staje się dogmatem i chcą, by inni żyli według niego, a przynajmniej dawali mu priorytet wychowując dzieci bez standardowych dogmatów.

Grupa nr 2 to ludzie o złych intencjach. Są przekonani o tym, iż religie są błędne i stoją na drodze postępu. Rzekomo w dobrej wierze podsuwają wierzącym, iż nie powinni przekazywać wiary swoim dzieciom. Ma to je uchronić od ciasnoty umysłowej. A tak naprawdę mają stać się łatwiejszym łupem dla ideologii wrogich religii.

Jakie nie byłyby intencje, zwolennicy wychowania „bez dogmatów” wymagają od wierzących rodziców, by nie wychowali dzieci w najlepszych w swoim mniemaniu wierzeniach i przekonaniach, ale bez nich. Dziecko ma samo wybrać, kiedy dorośnie. Jest to zresztą o tyle niemądre, iż przecież dorośli ludzie nierzadko stają się duchowo indyferentni albo zmieniają swoje wyznanie w przeróżnych kierunkach. Człowiek, który mimo głębokiej wiary chciałby wychować dzieci bez niej, musiałby uznać, iż porady innych ludzi czy świeckie państwo lepiej znają się na wychowaniu jego własnych dzieci. To przecież absurd.

Prawda i jedność

Jednakże świat, któremu w głowie się nie mieści, iż można być na poważnie religijnym, dopuszcza taki absurd. Współczesny ekumenizm nierzadko nie ma zupełnie sensu w optyce ortodoksyjnego katolicyzmu. Działania na rzecz pojednania religii nie zmierzają do uczciwych debat, określaniu punktów zgody i niezgody, ale szuka jakiejś wspólnej drogi, by „Jedna Owczarnia” powstała. Niestety powstać miałaby ona na zasadzie takiej, iż każdy wyrzeknie się jakiejś części przekonań (albo ustąpi zawsze ten sam), by można było ogłosić jedność. Dlaczego z pozycji ortodoksji nie ma to sensu? Ortodoksja oznacza przekonanie, iż religia jest prawdziwa. Może oznaczać, iż inne religie mają w sobie prawdziwe elementy, ale nie może oznaczać, iż moja religia zawiera błędy. Zatem będąc ortodoksyjnym katolikiem praktykującym ekumenizm, powinienem dążyć do nawrócenia błądzących, a nie utwierdzania ich w ich błędach (nawet jeżeli wyznają w wielu aspektach prawdę). kooperacja może się odbywać, ale nie może polegać na porzucaniu prawdy dla jedności. Przykładowo, gdyby protestanci uznali prymat Piotra, ale pod warunkiem, iż katolicy porzucą koncepcję transsubstancjacji, to jedność osiągnięta w ten sposób byłaby wypracowaniem jakiejś nowej religii. Idea bezkonfliktowego zjednoczenia prowadzi do tego, iż staje się ono wartością samą w sobie. Każdy porzuca swoją religię, byle być w jednej wspólnocie z (dotychczasowymi) heretykami. Pojęcie herezji straciłoby zresztą sens, skoro można poświęcić Prawdę dla jedności. Prawdziwie wierzący katolik czy protestant czy ktokolwiek inny, nie może poszukiwać zjednoczenia porzucając część prawdy, w którą wierzy. Dlatego w procesie ekumenicznym biorą raczej zsekularyzowane grupy z obrębu protestantyzmu niż te, które są przepojone wiarą w swoją (w optyce katolickiej) herezję. Chesterton już prawie wiek temu stwierdzał, iż modne staje się bycie heretykiem, który myśli po swojemu, gdy prawdziwy heretyk głęboko wierzy w swoją własną herezję i sam siebie uważa za ortodoksa („Heretycy” – rozdział I).

Tak jak w źle rozumianym ekumenizmie, jedność staje się bożkiem, tak w źle rozumianej wolności dziecka, doprowadzenie go do zbawienia musi dać pierwszeństwo wolności wyboru. I choćby wolność wyboru jest źle rozumiana. Przekazując dziecku wiarę nie odbieramy mu wyboru. Na swojej drodze spotka wielu ideologów (niekoniecznie pejoratywnie to słowo rozumiejąc), którzy mogą go przekonać do innej religii. Dystansowanie dziecka od religii, którą uważa się za drogę do zbawienia to przecież największa krzywda jaką można mu zrobić. Nie da się tego robić świadomie wierząc naprawdę. Ale takie postępowanie byłoby bardzo na rękę ideologom opisanych jako grupa nr 2 o złych intencjach. To dodatkowy, choć mniej istotny argument, by nie ulegać takim karkołomnym pomysłom.

Idź do oryginalnego materiału