Dwa miliony proletariuszy przeciwko władzy elektoriatu. Imigranci to nowi robotnicy

6 dni temu

Lewicowa partia wypala się, dumając, czyje interesy reprezentować i jak im to komunikować. Aktywna wyborczo część społeczeństwa jest ideologicznie zaopiekowana przez szeroko pojętą prawicę, i to już od podstawówki. Można o tym poczytać w niedawnym tekście Tomasza Żukowskiego.

W teorii, by ustały skutki traumy epigenetycznej, potrzeba trzech pokoleń. Trzech pokoleń trzeba więc, zanim w wiek wyborczy wkroczą Polacy nieskażeni strachem upadku gospodarczego PRL lat 80. oraz agresywną propagandą katolicko-wolnorynkową czasu transformacji. Dopóki ta zmiana nie zajdzie, pryncypialna lewica nie ma się tu za kim uganiać.

I dobrze, bo ten sposób działania jest daleki od esencji lewicowości. To sposób działania narzucony przez konserwatywne siły kształtujące neoliberalną ponowoczesność. Wskazówka albo raczej drogowskaz stoi więc jak wół u samego zarania ruchu socjalistycznego. Lewica, jeżeli chce realizować swoje idee i deklaracje, nie szuka wyborców, tylko ich tworzy i emancypuje jako klasę społeczną. Jest to przedsięwzięcie monstrualne, epickie, które zdarza się raz na kilkadziesiąt lat, ale się zdarza.

Nie ma już klasy robotniczej

Wyborcą lewicy jest proletariat. Nie do wiary, iż trzeba o tym przypominać. Niekoniecznie robotnicy, pracownicy, kobiety czy elgiebety. Bywało, iż niewolnicy czy chłopi pańszczyźniani. Owszem, może być to każda z tych grup, mogą to być i programiści, jeżeli pozbawimy ich praw wyborczych, mieszkań i komputerów. Proletariat to niezbywalny filar ekonomii, pozbawiony jednak wpływu na kształtowanie owej ekonomii praw.

Tak się składa, iż ostatnim znanym i pamiętanym w Polsce proletariatem byli robotnicy. Ale są też inne proletariaty, jak czarni mieszkańcy USA czy rdzenne ludności państw Ameryki Południowej.

Rozpoznanie robotników jako proletariatu wywiedzione jest z sytuacji społecznej, w jakiej znajdowali się oni w krajach europejskich w drugiej połowie XIX wieku. W skrócie: cały dzień wypełniała im wyniszczająco ciężka praca, za którą otrzymywali głodowe pensje lub nie dostawali ich wcale. Przetwarzali surowce i produkowali towary, na których właściciele fabryk zbijali fortuny, a zamożni mieszczanie pragnęli ich, kupowali i cieszyli się posiadaniem. Pracowały całe robotnicze rodziny, łącznie z dziećmi. Robotnicy zamieszkiwali obskurne dzielnice, które były de facto gettami.

Nie było instytucji, w których mogliby domagać się poprawy warunków pracy, a jeżeli próbowali protestować, byli bici lub zabijani przez policję i wojsko. Nie mieli prawa głosować lub mieli je tylko teoretycznie, ponieważ siły zamożnej części społeczeństwa skutecznie to prawo blokowały. Niby byli ludźmi wolnymi, mogącymi wybrać miejsce do pracy i życia, ale kontekst społeczny to uniemożliwiał. Od niewolników różnili się tym, iż nie można było nimi handlować, ale często popadali w rodzaj niewoli, gdy wikłano ich w różnego rodzaju kredyty, spłacane przez dziesięciolecia.

Kto więc jest dzisiaj proletariatem? Robotników jako klasy społecznej już nie ma i jest to efekt cywilizacyjnego sukcesu myśli i praktyki socjalistycznej. Skala tego sukcesu jest niewypowiedziana, a choćby nieuświadomiona przez dzisiejsze społeczeństwa. Na polskim gruncie opowiada o tym książka Prześniona rewolucja Andrzeja Ledera. W skali świata socjalizm skompromitowany został nieudolnymi, morderczymi lub skorumpowanymi rządami, jakie sprawowali, powołując się nań, rozmaici dyktatorzy. Do tego reakcja kapitalistyczna zaangażowała ogromne i wyszukane środki, by pogrzebać pamięć o wszechobecnych, pomimo dramatycznych klęsk, osiągnięciach. Najdobitniej opisuje to Howard Zinn w książce Ludowa historia Stanów Zjednoczonych.

Proletariusze na granicach

Powtórzmy: nie ma już klasy robotniczej i jest to sukces. Oczywiście nie zrealizowało się to w sposób doktrynalnie doskonały. Choćbyśmy nie wiem, jak się oszukiwali, na świecie dominuje model gospodarki wolnorynkowej i to jej mechanizmy podyktowały warunki, na jakich dzieci robotników rozpłynęły się w charakterystyce klasy średniej i niegdysiejszego mieszczaństwa.

Więcej. Niektóre z nich stały się tak zwanymi przedsiębiorcami. Ulepioną przez implementowany w toku transformacji ustrojowej kapitalizm klasą społeczną posiadającą silną tożsamość i zasoby do jej realizacji. W uświadamianie polskich przedsiębiorców wpompowano potężne środki pieniężne, zaangażowano międzynarodowe mechanizmy transferu wiedzy i kultury samozatrudnienia, pobłogosławiono im autorytetem Karola Wojtyły. Nie można wciąż rytualnie obśmiewać tego faktu i ignorować skali. Jakkolwiek fasadowa, odstręczająca i dęta bywa kultura przedsiębiorców, jest ona już żywotną częścią tego społeczeństwa i będzie się rozwijać po swojemu, czy lewicowcom się to podoba, czy nie.

To może pracownicy? Partia Pracy? To już było grane. Nie ma czegoś takiego jak kulturotwórcza tożsamość pracownicza i szkoda czasu, żeby to niuansować. Promocja uzwiązkowienia nie ma już nic wspólnego z syndykalizmem, czyli emancypacją mającą doprowadzić do zmian na szczycie struktury władzy.

Kto znajduje się w sytuacji najlepiej korespondującej z sytuacją robotników z przełomu XIX i XX wieku? Z byciem podklasą pozbawioną możliwości wpływania na losy kraju, w którym żyje, a którego jest niezbywalną już częścią? Którego kulturę współtworzy, któremu rodzi obywateli, płaci w nim liczne podatki, każdego dnia bez wyjątku generuje ogromny obrót pieniądza i świadczy nieprzebraną rozmaitość usług? Imigranci.

Ci udokumentowani różnymi wizami i pozwoleniami oraz innymi kartami pobytu. Ci w procedurze uchodźczej i ci, którzy z niej wypadli. Próbują teraz zniknąć gdzieś w tłumie, mając nadzieję, iż nie natkną się na funkcjonariuszy straży granicznej do czasu, gdy zdarzy się jakiś legislacyjny cud.

Imigranci są żywotnie zmotywowani. Kierują nimi aspiracje, marzenia i podstawowa potrzeba poczucia bezpieczeństwa i akceptacji dla siebie i swoich rodzin. Polska od lat wykorzystuje to w cwany i okrutny sposób. W 2023 roku wydano niemal 2 miliony zezwoleń na pracę dla cudzoziemców. Zezwolenie na pobyt czasowy i pracę uzyskać można choćby pół roku przed rozpatrzeniem wniosku o ochronę międzynarodową lub azyl.

Na długo, zanim zostanie wydana decyzja dotycząca losu osoby, która w taki czy inny sposób znalazła się w naszym kraju, daje się jej złudnie odczuć, iż wszystko jest na dobrej drodze. Ludzie ci gwałtownie znajdują legalną pracę, wynajmują mieszkania, uczą się błyskawicznie topografii miast i mechanizmów komunikacji. Wchodzą w relacje, planują, odpoczywają. Ich zarobki i wydatki podlegają opodatkowaniu i zasilają budżet oraz gospodarkę Polski i Unii Europejskiej.

Po paru miesiącach dostają odmowną decyzję na złożony w Urzędzie do Spraw Cudzoziemców wniosek i marzenie pryska, a cały wypracowany, osobisty kapitał przepada. Zostali wyzyskani przez obywateli państwa polskiego, którymi pragnęli ponad wszystko się stać. Mogą próbować znaleźć pracę na czarno i żyć w nieustannym lęku przed zatrzymaniem i deportacją lub zgłosić się do jednostki straży granicznej, zostać umieszczonym w ośrodku i czekać na deportację.

Przez rok asystowałem chłopakowi, który przeszedł przez granicę z Białorusi. choćby po tym, gdy został zmuszony do wyjazdu, wydzwaniali do mnie pracownicy agencji pracy tymczasowej, w której był zarejestrowany, pytając, czy nie mam „dostępu” do większej ilości „osób takich jak on”. Popyt na legalnego pracownika jest ogromny, ale w wyniku restrykcyjnej polityki imigracyjnej naszego państwa – niemożliwy do zaspokojenia.

Jeśli nie krwawa rewolucja, to co?

Ze względu na tak oczywistą niesprawiedliwość i czyhający w urzędach rygor ci, którym udaje się przedłużać wizy i pozwolenia, nie są w stanie wyrwać się z kontekstu bycia nie-obywatelami. Wisi nad nimi nie-wolność, mimo iż korzystają ze współtworzonego dobrobytu państwa. Ich codzienność jest prawnym absurdem. Cierpią przez to oni, ich bliscy i przyjaciele. Można ich legalnie traktować jak Innych. Żyją więc jak Inni, realizując prawicową fantazję strachu.

Prawica tak bardzo potrzebuje karmić swoich wyborców lękiem przed obcymi, iż sama ich tworzy, wpychając imigrantów w prekarną sytuację kulturowego i administracyjnego „podporządkowania”. Dzieje się tak w większości państw Europy, a prowadzi to jedynie do społecznej katastrofy i krwawego konfliktu, poprzedzonego latami niepokojów, zamieszek i codziennej przemocy na przedmieściach.

Rozłąka z rodziną, niemożność odwiedzin żon, mężów, babć, dziadków, dzieci, wujków i kuzynów. Niemożność wyjazdu lub uciążliwa konieczność wyjeżdżania w celu odnowienia pozwoleń. Wysokie koszty nauki języka, rasizm rentierów, trudności w dostępie do usług bankowych, brak społeczności, brak świątyń, brak możliwości realizacji kapitału kulturowego ponad szklany sufit roli imigranta jako pracownika usług najniższego szczebla. Te bolączki osób osiedlających się w Polsce nie tylko nie znikną z upływem czasu, ale przeniesione zostaną jako trauma na ich dzieci i wnuki, które teoretycznie będą już pełnoprawnymi obywatelkami i obywatelami. W nich zaś rodzić będą wyłącznie gniew.

Ci, którzy mają głos, mogą udzielić go tym głosu pozbawionym.

Wcale nie po to, by ich rękami budować socjalizm, inkluzywność i demokrację. To są środki, a nie cele.

Z perspektywy działacza klasę społeczną buduje się po to, by skanalizować nieznośne dla osoby o wrażliwości lewicowej poczucie niesprawiedliwości społecznej oraz nieznośny dla osoby moralnej niepokój wywołany współczuciem dla poniżanych.

Jest to praca obliczona na długie lata, choćby dekady. Tego nas uczy historia. Podejmują się jej działacze i działaczki heroiczne. Po drodze trzeba stawić czoła szyderstwu, szykanom, a następnie legislacyjnej i bezpośredniej przemocy nacjonalistów i kapitalistów. Do wygrania nie ma nic – poza satysfakcją z bycia po adekwatnej stronie.

Na szczęście historia uczy nas również, jak to robić: należy sformułować odezwę, przetłumaczyć ją na kilka języków, wydrukować ulotki, plakaty i ruszyć z nimi na targowiska, bazary, do kompleksów handlowych, przejść podziemnych, ośrodków recepcyjnych, na dworce i do fundacji pomocowych. Należy zapraszać na wiece, na których wyłonią się liderki i liderzy społeczności. Będą oni mogli działać przez komunikatory i portale społecznościowe, by sformować ruch aż do momentu, gdy urośnie on na tyle, by móc głośno i stanowczo domagać się pełni praw obywatela Polski i Unii Europejskiej.

W przeszłości stanowczość realizowała się w rewolucyjnej przemocy. Za przemoc tę należy jednak winić nie organizatorów ruchu, a tych, którzy opłacają przeciw niemu pałkarzy, policję i wojska. Tych, którzy dochodzą do władzy, siejąc strach i podburzając przeciwko uciskanym.

Ci i te, którzy organizują ruch, bardziej niż ktokolwiek, chcą krwawym rewolucjom zapobiegać. Może tym razem się uda. Może w takiej roli odnajdzie się jakieś rozczarowane złudzeniem wyszarpywania sobie elektoratów środowisko. Miejmy nadzieję, iż prodemokratyczne i lewicowe.

Idź do oryginalnego materiału