Dudek: W wyborach prezydenckich opłaca się startować liderom mniejszych partii [rozmowa]

3 godzin temu

Jakub Majmurek: Czy w polskiej konstytucji mamy dobrze zaprojektowaną funkcję prezydenta?

Antoni Dudek: Mam do tego, jak ten problem rozwiązała polska konstytucja, mocno krytyczny stosunek. Wybraliśmy tzw. system mieszany, który próbuje łączyć rozwiązania z dwóch podstawowych systemów demokratycznych: parlamentarno-gabinetowego i prezydenckiego. W tym pierwszym rządem kieruje premier w oparciu o większość w parlamencie, głowa państwa ma funkcję czysto symboliczną – przykładem może być Wielka Brytania. W tym drugim, jak w Stanach, prezydent skupia całość władzy wykonawczej, jest nie tylko głową państwa, ale i szefem rządu.

My mamy system, w którym władza wykonawcza należy do odpowiedzialnego przed Sejmem rządu, ale jednocześnie wybieramy prezydenta w wyborach powszechnych, co daje mu potężny mandat polityczny. Równocześnie za tym mandatem nie idą żadne realne pozytywne kompetencje, prezydent nie może kształtować polityki, ale może jedynie skutecznie blokować mający zwykłą większość w Sejmie rząd dzięki prawu weta.

Co często oznacza po prostu paraliż państwa. Dziś mamy rząd z jasną większością w Sejmie, który zamiast dokonywać realnych zmian, czeka na zmianę prezydenta, bo nie ma trzech piątych, by odrzucić jego weto. A jeżeli nie dojdzie do zmiany po myśli obecnej większości, to klincz potrwa co najmniej do następnych wyborów parlamentarnych.

Gdy kończył się PRL, w ogóle nie mieliśmy urzędu prezydenta. Skąd pod koniec lat 80. pojawia się pomysł, by wrócić do tej instytucji, po prawie 40 latach przerwy?

Z chęci wzmocnienia pozycji generała Jaruzelskiego i zabezpieczenia przed nadchodzącym kryzysem systemu. Pomysły, by przywrócić urząd prezydenta i zabezpieczyć władzę Jaruzelskiego, już nie jako pierwszego sekretarza KC PZPR, ale konstytucyjnie umocowanej głowy państwa, pojawiają się już od połowy lat 80. i wracają w trakcie obrad Okrągłego Stołu.

Obwieszczenie Państwowej Komisji Wyborczej z dnia 10 grudnia 1990 r. Fot. Wikimedia Commons

Ekipa Jaruzelskiego wyszła wtedy z inicjatywą utworzenia urzędu prezydenta z bardzo mocnymi kompetencjami, ale wybieranego przez Zgromadzenie Narodowe. Strona solidarnościowa chciała wyborów powszechnych. Na to nie mógł się zgodzić obóz władzy, bo zdawał sobie sprawę, iż wybór Jaruzelskiego na prezydenta w wyborach powszechnych jest mało prawdopodobny. Natomiast, jak wierzył Kiszczak i jego ludzie negocjujący w Magdalence, przy odpowiedniej konstrukcji Zgromadzenia Narodowego – zagwarantowaniu 65 proc. miejsc dla PZPR i jej sojuszników w Sejmie – wybór Jaruzelskiego będzie niemal pewny.

Jak wiemy, te kalkulacje się nie do końca sprawdziły, gdyż doszło do buntu partii satelickich, ZSL i Stronnictwa Demokratycznego. Jaruzelski przeszedł ostatecznie jednym głosem i to dzięki poparciu reprezentanta Solidarności.

Jak duże kompetencje miał prezydent Jaruzelski?

Bardzo znaczące. Mógł między innymi rozwiązać parlament, jeżeli tylko uznał, iż jakakolwiek przyjęta przez niego ustawa, czy choćby uchwała zagraża jego kompetencjom. A te zostały zdefiniowane w nowelizacji konstytucji PRL z kwietnia 1989 roku bardzo szeroko i ogólnikowo, jako zapewnienie bezpieczeństwa wewnętrznego i zewnętrznego państwa. W zasadzie Jaruzelski mógł rozwiązać więc parlament pod dowolnym pretekstem.

Nigdy natomiast nie skorzystał z tej prerogatywy. Sposób wyboru Jaruzelskiego sprawił, iż jego prezydentura, choć konstytucyjnie teoretycznie potężna, okazała się realnie bardzo słaba, pozostająca w cieniu rządu Mazowieckiego.

W obozie solidarnościowym pojawił się jednak konflikt między ekipą Mazowieckiego a środowiskiem Wałęsy. I ten konflikt postanowiono rozstrzygnąć poprzez organizację powszechnych wyborów prezydenckich. Więc w 1990 roku, zamiast jak inne byłe demokracje ludowe zorganizować w pełni już wolne wybory do parlamentu, który przyjąłby rolę konstytuanty, zorganizowaliśmy sobie pierwsze prezydenckie igrzyska. Bez zastanawiania się nad długofalowymi konsekwencjami we wrześniu 1990 roku wpisano do konstytucji wybór prezydenta drogą wyborów powszechnych, ale przy zachowaniu parlamentarno-gabinetowej formy rządów.

Wiemy, kto konkretnie odpowiada za to, iż w 1990 roku doszło do powszechnych wyborów prezydenckich? Czy był to dążący do przyspieszenia Wałęsa? Czy może będący wtedy kimś w rodzaju jego politycznego mózgu Jarosław Kaczyński?

Akurat Kaczyński nie chciał w 1990 roku powszechnych wyborów prezydenckich – tu pojawiła się pierwsza istotna polityczna różnica między nim a Wałęsa. Kaczyński uważał, iż Jaruzelski powinien podać się do dymisji, co byłoby oznaką przyspieszenia, a dotychczasowe Zgromadzenie Narodowe miało po tym wybrać tymczasowego prezydenta, którym zostałby Wałęsa. Następnie powinny być zorganizowane już w pełni demokratyczne wybory do konstytuanty, która określiłaby przyszły ustrój.

To się nie podobało Wałęsie. On chciał bezpośrednich wyborów prezydenckich, bo wiedział, iż je wygra. A Kaczyński nie miał w 1990 roku szans, by przeforsować swoją wizję wbrew Wałęsie i wbrew obozowi Mazowieckiego – a to ten ostatni podejmował ostateczną decyzję. A jego kluczowi gracze – Bronisław Geremek, Aleksander Hall, Adam Michnik, Jacek Kuroń – byli przekonani, iż jeżeli już mają być wybory prezydenckie, to powinny być powszechne. Mazowiecki był może do tego najmniej przekonany, ale otoczenie pchało go do startu, przekonane, iż wygra.

To jest dla mnie wielką zagadką, jak grupa tak inteligentnych ludzi mogła nie widzieć, iż w 1990 roku powszechne wybory prezydenckie w Polsce może wygrać tylko Wałęsa, a już zwłaszcza iż nie ma szans go pokonać ktoś tak nienadający się do kampanii prezydenckiej jak Mazowiecki. Mieszkałem wtedy w Krakowie, miałem kolegę związanego ze środowiskiem „Tygodnika Powszechnego” i on mi mówił, iż cała redakcja jest przekonana, iż wygra Mazowiecki. Ja przecierałem oczy ze zdumienia, byłem przekonany, iż prezydenturę Wałęsie mógłby wtedy odebrać chyba tylko zamach na jego życie. jeżeli Mazowiecki miał wówczas jakiekolwiek szanse, to tylko w starym Zgromadzeniu Narodowym, gdzie poparliby go na pewno niemal wszyscy posłowie nieistniejącej już PZPR, obawiający się praktycznych skutków hasła „przyspieszenia”, pod którym maszerował do Belwederu Wałęsa.

Prezydentura Wałęsy próbuje dość ekspansywnie rozszerzać kompetencje prezydenta, pojawiały się oskarżenia Wałęsy o autorytarne tendencje. Myśli pan, iż z perspektywy lat one były słuszne?

Myślę, iż nie bardzo. Ja mam bardzo krytyczny stosunek do prezydentury Wałęsy, ale nie dlatego, by on chciał budować system autorytarny. On rzeczywiście niekiedy mówił, iż być może coś takiego będzie musiał wprowadzić, ale w sumie nie chce. I na mówieniu się kończyło.

Aleksander Kwaśniewski odbiera gratulacje po wyborach prezydenckich w 1995 roku. Fot. Miszunger/Wikimedia Commons

Szczyt napięcia między Wałęsą a zdominowanym przez koalicję SLD-PSL Sejmem II kadencji przypadł na początek 1995 roku, na koniec premierowskiej misji Pawlaka. Wałęsa groził wtedy rozwiązaniem Sejmu pod bardzo naciąganym pretekstem – nieuchwalenia na czas budżetu. Ale jak później mówił jego główny prawny doradca prof. Lech Falandysz, Wałęsa liczył głównie na to, iż samym gadaniem Falandysza zastraszy Sejm i doprowadzi do przesilenia politycznego. To oczywiście nie wystarczyło, a kryzys się rozładował, gdy SLD zastąpiło Pawlaka Oleksym.

A obiad drawski z 1994 roku? Wałęsę oskarżano wtedy, iż próbuje buntować wojsko przeciw MON i sejmowej komisji obrony.

To było typowe wiecowe zachowanie Wałęsy, który nie bardzo rozumiał, jak działa cywilna kontrola nad armią, iż pewnych rzeczy nie można robić, np. zapraszać generałów i pytać ich, czy podoba im się minister obrony, tak jak wcześniej pytał na wiecu robotników, co sądzą o dyrekcji zakładu. Więc to był bardziej problem deficytów intelektualnych Wałęsy niż jakichś przygotowań do zamachu stanu.

Doświadczenia kohabitacji z Wałęsą nie skłoniły komisji konstytucyjnej Sejmu II kadencji (1993–1997) do tego, by pomyśleć nad innym modelem prezydentury? Wybieranym przez Zgromadzenie Narodowe, ograniczonej do reprezentacyjnych funkcji?

W trakcie dyskusji nad nową konstytucją wszyscy byli zgodni, iż prezydent musi być wybierany w wyborach powszechnych. Z tego, co pamiętam, tylko jeden jedyny Piotr Ikonowicz proponował wybór przez Zgromadzenie Narodowe. Pracę nad konstytucją przez Sejm zdominowany przez skonfliktowaną z Wałęsą koalicję SLD-PSL przebiegły pod znakiem okrajania prezydenta z kompetencji. Jednocześnie zasadnicza część konstytucji poświęcona urzędowi prezydenta przyjmuje ostateczną formę już po wyborach w 1995 roku, gdy prezydentem zostaje Kwaśniewski. I wtedy z pałacu prezydenckiego do SLD płynie sygnał: no nie przesadzajmy już z tym obcinaniem władzy prezydenta.

Gdyby w 1995 roku wybory prezydenckie wygrał kto inny, to moglibyśmy otrzymać konstytucję ze znacznie słabszym prezydentem. Jednak Kwaśniewski jako prezydent blokował takie pomysły. Pojawiały się np. dyskusje, czy nie osłabić radykalnie prawa weta. Ostatecznie doszło do jego osłabienia, dziś do jego przełamania potrzeba większości trzech piątych głosów, a w małej konstytucji z 1992 roku trzeba było dwóch trzecich. Jednocześnie jednak nie został zrealizowany wariant likwidacji weta lub pozwalający przełamywać je zwykłą większością głosów – co sprowadzałoby się do tego samego.

Udało się kiedyś w ogóle zebrać trzy piąte do przełamania weta?

Zdominowany przez AWS Sejm III kadencji (1997–2001) zdołał odrzucić tylko jedno z 28 wet Kwaśniewskiego – w sprawie ustawy o IPN, do której udało się przekonać PSL. Następnie koalicji PO-PSL udało się obalić – z pomocą SLD – 7 z 17 wet Lecha Kaczyńskiego.

Później jednak weta zdarzały się znacznie rzadziej, bo najpierw Komorowski, a później Duda nie chcieli narażać się zbyt często własnym obozom politycznym. Gdy jednak wetowali, to skutecznie. Obecnie, przy tym poziomie skonfliktowania parlamentu, jaki mamy dziś w Polsce, większość trzech piątych okazuje się zupełnie wystarczająca, by prezydent był w stanie blokować większość sejmową.

Więc to, iż mamy takie, a nie inne rozwiązania dotyczące prezydentury, zawdzięczamy lobbingowi Kwaśniewskiego?

Konstytucja jest rezultatem kompromisu czterech tworzących ją sił: SLD, PSL, Unii Wolności i Unii Pracy. Między nimi nie było jednak jakichś fundamentalnych sporów o organizację władzy wykonawczej. Unia Pracy była głównie zainteresowana zapisaniem w konstytucji możliwie szerokiego katalogu praw socjalnych. Unia Wolności, wręcz przeciwnie – zapisaniem pewnych liberalnych rozwiązań, np. konstytucyjnego limitu długu.

Spór koalicji konstytucyjnej z resztówką prawicy w Sejmie też nie dotyczył kształtu prezydentury. Tak zwany społeczny projekt konstytucji przygotowany wtedy przez zespół doradców Solidarności z Janem Olszewskim na czele – Krzaklewskiemu bardzo zależało, by był on traktowany na równi z sejmowym – także przewidywał ustrój mieszany. Ten projekt różnił się od sejmowego głównie w wymiarze światopoglądowym: zaczynał się np. od invocatio dei, inaczej regulował relacje z Kościołem katolickim itd.

A czy w Sejmie II kadencji nie było pomysłów na system prezydencki? Na przykład wychodzących z otoczenia Wałęsy?

System prezydencki miał w Polsce na początku lat 90. dwóch zwolenników. Jednego pan wymienił, drugim była Konfederacja Polski Niepodległej Leszka Moczulskiego, która miała swój projekt konstytucji, nawiązujący do konstytucji kwietniowej. I na tym się kończy liczba poważnych graczy zainteresowanych ustrojem prezydenckim.

Od lewicy do prawicy nikt nie chciał systemu prezydenckiego, bo w nim jeden człowiek bierze wszystko. A w systemie parlamentarno-gabinetowym, zwłaszcza w przypadku rządów koalicyjnych, polityczny tort jest bardziej podzielny. Lider każdego środowiska coś dla siebie może dostać.

Systemy prezydenckie mają też to do siebie, iż łatwo wyradzają się w systemy autorytarne – co doskonale pokazuje przykład Ameryki Łacińskiej. Prezydent, który zdobywa całość władzy, stara się wszelkimi środkami ją przedłużyć, często poza konstytucyjny limit, albo zabezpieczyć sukcesję następcy. Więc przy wszystkich zaletach systemu prezydenckiego, ma on moim zdaniem znacznie więcej wad niż system kanclerski.

Czy prezydentura Kwaśniewskiego, który jako jedyny uzyskał reelekcję już w pierwszej turze i choćby po okrojeniu swoich kompetencji w nowej konstytucji potrafił sporo ugrać w polityce krajowej i międzynarodowej, nie utrwaliła w Polakach przekonania, iż ten nasz mieszany system nie jest taki zły i w sumie działa dobrze?

Kwaśniewski na pewno bardzo pomógł wizerunkowo urzędowi prezydenta w Polsce, także za sprawą swojej małżonki. Dlatego ja zawsze twierdzę, iż to nie Kwaśniewski wygrał wybory w 2000 roku już w I turze, ale małżeństwo Kwaśniewskich. Po 2005 roku mamy natomiast na pewno do czynienia z degradacją prezydentury w Polsce.

Kompromis konstytucyjny z Sejmu II kadencji był możliwy tylko dlatego, iż 36 proc. głosów, które padły w wyborach w 1993 roku na partie prawicy, przepadły, bo podzielona prawica rozbiła się o próg wyborczy. Otrzymaliśmy wtedy w gruncie rzeczy centrolewicowy Sejm, który był w stanie przyjąć konstytucję. Następna szansa na kompromis konstytucyjny pojawiła się w 2005 roku, gdy wydawało się przez chwilę, iż będzie rządzić koalicja PO i PiS. Ale zaraz po wyborach parlamentarnych partie przeszły w stan ostrej rywalizacji o to, kto zajmie pierwsze miejsce w nowym rozdaniu.

Dziś mamy stan totalnej polaryzacji, Kaczyński i Tusk nie są w stanie ze sobą współpracować w żadnej sprawie, a co dopiero w sprawie zmian w konstytucji, więc zostaniemy z obecnym ustrojem na wiele lat. jeżeli gdzieś dojdzie do konstytucyjnego resetu, to raczej wokół Trybunału Konstytucyjnego i wymiaru sprawiedliwości – bo tego moim zdaniem się nie da trwale i skutecznie rozwiązać bez zmian w ustawie zasadniczej. To naprawdę nie jest tak, iż jak Trzaskowski podpisze odpowiednie ustawy, to problem się rozwiąże. Bo jeżeli tylko PiS wróci do władzy w 2027 roku, będzie je odwracał, twórczo omijając brak zgody Trzaskowskiego, np. stwierdzając uchwałą sejmową, iż jego ewentualny wybór w 2025 był nielegalny.

Wspomniał pan o „degradacji prezydentury”. Każdy następny prezydent po Kwaśniewskim był politycznie słabszy?

Tak. Lech Kaczyński starał się przynajmniej zachować pozory samodzielności i podmiotowości, ale pozostawał cały czas w cieniu brata i ulegał mu w fundamentalnych kwestiach. Potem był Komorowski, który już w ogóle nie potrafił się przeciwstawić Tuskowi w żadnej istotnej kwestii, choć próbował w drobniejszych. Duda w kilku się przeciwstawił, ale nie miało to ostatecznie większego znaczenia z punktu widzenia logiki rządów PiS.

Do tego z Dudy otwarcie żartowano sobie choćby w obozie PiS. Proszę zwrócić uwagę, iż Jarosław Kaczyński zawsze bardzo starał się podkreślać, iż brat jest mu równorzędny. Tusk nie dbał już o takie pozory wobec Komorowskiego, ale też nie okazywał mu otwarcie pogardy, tak jak robił to Kaczyński, a za nim inni politycy PiS wobec Dudy. Przecież w pierwszej kadencji rządów PiS choćby wiceministrowie potrafili chodzić do pałacu i podnosić głos w obecności prezydenta – pogarda Kaczyńskiego do Dudy spływała w dół partyjnego aparatu.

Nowemu prezydentowi bardzo trudno będzie odbudować szacunek do urzędu. Choć pewnie będzie próbował. Powtarzałem to już nieraz o Karolu Nawrockim – to chorobliwie ambitny człowiek, prezes PiS chyba sobie choćby nie zdaje sprawy jak bardzo.

Ale może zaletą tego mieszanego systemu jest to, iż on chroni nas przed chorobliwymi ambicjami kandydatów? Poza tym jednak weta Dudy nie pozwoliły PiS zaorać finansowej niezależności samorządów ustawą o Regionalnych Izbach Rachunkowych czy przymusowo wywłaszczyć TVN.

Wady jednak moim zdaniem przeważają nad zaletami. Bo naprawdę sytuacja, gdy Tusk od ponad roku czeka na zmianę prezydenta i kilka robi, nie jest dla państwa optymalna. Ale oczywiście, czasem zdarza się, iż prezydent zablokuje szczególnie niebezpieczne rzeczy, jakie robi sejmowa większość. Jednak moim zdaniem lepszą gwarancją byłoby wprowadzenie do konstytucji kwalifikowanej większości koniecznej np. do przegłosowania ustaw znacząco osłabiających autonomię samorządu terytorialnego i innych spraw tej rangi. Polegałoby to na wprowadzeniu tzw. ustaw organicznych, czyli takich, których nie da się zmienić zwykłą większością.

Demonstracja za zawetowaniem reformy sądownictwa Prawa i Sprawiedliwości. Fot. Jakub Szafrański

Niestety, tak się nie stanie, bo politykom obecny system się podoba. Bardzo znaczące było, iż gdy tylko Duda wygrał wybory prezydenckie, to PiS zdjął ze swojej strony swój projekt konstytucji, który już nigdy do sieci nie wrócił. Na początku 2017 roku, po pierwszych napięciach z Dudą, Kaczyński powiedział w jednym z wywiadów, iż kiedyś jego partia opowiadała się za wzmocnieniem funkcji prezydenta, ale dziś opowiada się za wzmocnieniem premiera. Ta wypowiedź bardzo mi się podobała, bo ona idealnie pokazuje, jak wygląda konstytucyjne myślenie polskich liderów politycznych. Podobnie jest u Tuska – PO nigdy swojego projektu konstytucji nie miała, dla Tuska to są jakieś oderwane od rzeczywistości fanaberie.

Tylko ceną za zamarcie poważnej debaty konstytucyjnej będzie to, iż jak się pojawi moment konstytucyjny, to zmiany znów, jak w 1990 roku, będziemy pisać na wczoraj, na kolanie.

Dlaczego mimo ograniczonych kompetencji prezydenta wybory prezydenckie budzą takie emocje i generują tak wielkie polityczne zmiany?

Wybory prezydenckie wyzwalają tak wielkie emocje, bo są najprostsze. Media kreują je na pojedynek bokserski, gdzie liczy się tylko dwóch graczy. W obozie przegranego klęska powoduje na ogół ruchy tektoniczne. Zwykle jest też ten trzeci, który na świetnym wyniku chce zbudować swoją formację. Co udaje się na ogół średnio – bo w ciągu ostatnich 20 lat nikomu nie udało się na trwałe wejść do kartelu czterech partii: PiS, PO, PSL i SLD, przekształconego dziś w Nową Lewicę.

Zwycięzca na ogół ciągnie swoją partię. Sukces Dudy w 2015 roku na pewno otworzył PiS drogę do władzy. Zwycięstwo Nawrockiego pomoże PiS w następnych wyborach, do których w sytuacji jego zwycięstwa może dojść wcześniej niż w 2027 roku.

Dlatego także politycy są tak bardzo przywiązani do bezpośrednich wyborów prezydenckich.

A jednocześnie kluczowi gracze w nich nie startują.

Bo się sparzyli. Tusk bardzo przeżył porażkę z Lechem Kaczyńskim, to był naprawdę dramatyczny moment w jego politycznej karierze, on faktycznie wierzył, iż wtedy wygra – przypomnę, iż zwyciężył w pierwszej turze. Jarosław Kaczyński próbował z kolei w najkorzystniejszym dla siebie momencie, wiosną 2010 roku, gdy mógł liczyć na współczucie po śmierci brata – a przegrał z Bronisławem Komorowskim.

Ale też obaj liderzy wiedzą, iż władza jest w Polsce gdzie indziej, w urzędzie premiera. Chyba iż jest się nadpremierem, jak Kaczyński wobec Szydło i Morawieckiego. Tym bardziej dziwi mnie więc, iż choćby niektórzy ludzie zainteresowani polityką długo wierzyli, iż Tusk w ostatniej chwili zastąpi Trzaskowskiego jako kandydat KO.

W wyborach prezydenckich opłaca się startować liderom mniejszych partii – np. Mentzenowi. jeżeli zrobi dobry wynik, na co się zanosi, to znacząco wzmocni swoją pozycję w Konfederacji i nie tylko.

Jaka jest stawka obecnych wyborów? Wygrana Trzaskowskiego faktycznie pozwoli uporządkować państwo i przygotować koalicji grunt do zwycięstwa w 2027 roku? A zwycięstwo Nawrockiego pozwoli PiS wrócić do władzy przed 2027?

Powiem tak: jeżeli wygra Trzaskowski, to PiS będzie trudniej wrócić do władzy, niż gdyby wygrał Nawrocki. I wobec gwałtownie zmieniającej się sytuacji międzynarodowej to jedyne, co dziś możemy na pewno powiedzieć.

Natomiast wiatry wieją na korzyść PiS i Konfederacji. Formacje te mogą rosnąć w siłę, bo rządy Tuska okazały się rozczarowaniem. Widać to w sondażach, a gdy rozmawia się z ludźmi, to słychać wręcz zdumienie, iż to aż tak źle wygląda. Ostatnio dwaj ważni ludzie w ochronie zdrowia, niebędący nigdy fanami Kaczyńskiego, powiedzieli mi niezależnie od siebie: za rządów PiS nie mieliśmy tak dużych problemów z finansowaniem szpitali jak obecnie. Być może zwycięstwo Trzaskowskiego pozwoli to jakoś odkręcić, tchnąć nową energię w rząd, marginalizując przy tym TD i lewicę.

Natomiast jeżeli wygra Nawrocki, to moim zdaniem zacznie się walka o kontrolę nad armią. Wypowiadałem się krytycznie o Andrzeju Dudzie, ale mogę go pochwalić za jedno: po 13 grudnia nie wdał się w wojnę z rządem o kontrolę nad armią. A jak sądzę, od tego urzędowanie zacznie Nawrocki. I rząd czy Kosiniak-Kamysz nie będą mogli wiele z tym zrobić. Nie mogą przecież zakazać generałom iść na spotkanie ze zwierzchnikiem sił zbrojnych.

Taki spór może nam rozwalić armię. Co jest szczególnie niebezpieczne w sytuacji kryzysu NATO, gdy konflikt na linii Europa–Stany może zupełnie zdestabilizować Sojusz.

**

Antoni Dudek – politolog, historyk i publicysta, profesor zwyczajny Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie, twórca kanału Dudek o historii. Autor i współautor kilku książek, m.in.: Historia polityczna Polski 1989–2012, PRL bez makijażu, Zmierzch dyktatury. Polska lat 1985–1989 w świetle dokumentów, Instytut. Osobista historia IPN i ostatnio Dudek o historii: Narodziny III RP.

Idź do oryginalnego materiału