Andrzej Duda opuścił Pałac Prezydencki bez wyraźnej wizji siebie poza urzędem. Po dziesięciu latach sprawowania jednej z najważniejszych funkcji w państwie, były prezydent najwyraźniej nie przygotował dla siebie roli, która byłaby logicznym przedłużeniem jego doświadczeń, kompetencji i politycznego kapitału.
Informacje o możliwym dołączeniu Dudy do Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego czy planach założenia bliżej nieokreślonego „think tanku” brzmią raczej jak doraźne zajęcia niż przemyślana droga po prezydenturze.
Według RMF FM, Polski Komitet Olimpijski miał z „miażdżącą przewagą” zarekomendować Dudę do MKOl. Nie wiadomo jednak, czy owa rekomendacja wynikała z autentycznego uznania dla jego dokonań na rzecz sportu, czy raczej była ukłonem w stronę byłej głowy państwa, któremu wypada coś zaproponować. Trudno wskazać jakiekolwiek zasługi Dudy w obszarze sportu olimpijskiego, które uzasadniałyby jego obecność w jednym z najważniejszych gremiów sportowych świata.
Fakt, iż najgłośniejszą informacją związaną z działalnością Andrzeja Dudy po zakończeniu kadencji jest jego potencjalne członkostwo w komitecie sportowym, nie jest przypadkiem. Dobrze oddaje polityczny i intelektualny impas, w jakim się znalazł. Po dwóch kadencjach, w których jego polityczna rola sprowadzała się głównie do podpisywania ustaw i unikania konfliktów z zapleczem partyjnym, były prezydent nie posiada zaplecza społecznego, intelektualnego ani instytucjonalnego, które pozwoliłoby mu dziś pełnić rolę autorytetu.
Owszem, Duda ma doktorat z prawa, a jego rozprawa naukowa pt. „Interes prawny w polskim prawie administracyjnym” przez lata mogła stanowić akademicką wizytówkę. Jednak i tutaj historia nie kończy się sukcesem. Jak informuje Polskie Radio, 6 sierpnia jego umowa z Uniwersytetem Jagiellońskim została rozwiązana za porozumieniem stron. Duda nie wraca więc do swojej pierwotnej roli akademika, z którą niegdyś wiązał swoją zawodową tożsamość. Uniwersytet – cicho, ale wyraźnie – nie widzi dla niego miejsca. I nie chodzi tu prawdopodobnie o kwestie formalne, ale o wizerunkowy koszt związany z jego obecnością.
Tymczasem deklarowany „think tank Europy Środkowo-Wschodniej”, który miałby łączyć politykę i biznes, brzmi jak projekt z katalogu ogólnikowych inicjatyw, które z dużym rozmachem są zapowiadane, ale rzadko przekładają się na realny wpływ. Trudno też nie zadać pytania: co adekwatnie Duda chciałby wnosić do tego typu instytucji? Jaką ideę, jaką diagnozę świata miałby prezentować? Po dekadzie na szczycie państwowych struktur, trudno wskazać jakąkolwiek oryginalną koncepcję, która wyszła spod jego pióra lub była przez niego konsekwentnie promowana.
Problemem nie jest to, iż Duda szuka nowej ścieżki – problemem jest to, iż jej nie przygotował, a dziś wygląda na polityka zawieszonego w próżni. Jego prezydentura – choć formalnie stabilna – była od początku podporządkowana logice partii, a nie budowaniu własnego zaplecza czy kapitału myśli. Były prezydent nie zostawił po sobie szkoły politycznej, nie wychował następców, nie otworzył debat – i najwyraźniej nie ma też dziś pomysłu na własną kontynuację.
Wielu polityków po zakończeniu kadencji stara się wejść na scenę międzynarodową, wykorzystać swoje doświadczenie do mediacji, tworzenia raportów, działania w obszarze bezpieczeństwa, klimatu, prawa człowieka. U Dudy nie widać takich ambicji. Raczej dryf. Być może sam to rozumie, bo – jak przyznał w jednym z nielicznych niedawnych wywiadów – „nie planował życia po prezydenturze z dużym wyprzedzeniem”.
To być może najbardziej szczere zdanie, jakie padło. I najlepiej oddaje jego problem: Andrzej Duda nie miał pomysłu na siebie po urzędzie, bo przez całą dekadę nie miał pomysłu na swoją rolę jako głowy państwa. Być może to właśnie ta niewypowiedziana pustka jest jego największym politycznym dziedzictwem.