Andrzej Duda, przez lata wierny wykonawca linii Prawa i Sprawiedliwości, niespodziewanie postanowił publicznie zaatakować Jarosława Kaczyńskiego.
Jego słowa, iż „ludzie prawie 80-letni nie powinni decydować o losach Polski”, to nie tylko osobisty przytyk wobec prezesa PiS, ale także symptom głębszego kryzysu polskiej prawicy. Wypowiedź ta – wybrzmiewająca w długim podcaście u „Żurnalisty” – odsłania pęknięcia, które od dawna były widoczne, ale nigdy nie zostały nazwane tak bezpośrednio.
Warto pamiętać, iż Andrzej Duda przez lata sprawował urząd prezydenta w cieniu Jarosława Kaczyńskiego. Jego podpis pod ustawami, niejednokrotnie kontrowersyjnymi, stał się symbolem lojalności wobec partii, która go wyniosła. Gdy jednak przyszło do rozmów o realnej współpracy, jak sam dziś ujawnia, Kaczyński wielokrotnie ignorował zaproszenia do Pałacu Prezydenckiego. Były prezydent mówi o braku kontaktu i o tym, iż jego niezależność była dla lidera PiS trudna do zaakceptowania.
Dziś, gdy nie ciąży na nim już obowiązek politycznej wierności, Duda wydaje się mówić językiem człowieka, który od lat czekał na możliwość wyrównania rachunków. W jego krytyce nie chodzi jedynie o wiek prezesa, ale o całą wizję polityki, w której jedynym źródłem decyzji ma być wola wodza.
Najmocniejszym akcentem wywiadu jest diagnoza pokoleniowa. Duda pyta, czy osoby obciążone doświadczeniami PRL, patrzące na świat „skostniałymi oczami”, mogą jeszcze zrozumieć wyzwania współczesności. Jest w tym sporo prawdy: polska polityka ugrzęzła w w świecie archaicznych pojęć Jarosława Kaczyńskiego.
Problem polega na tym, iż Duda przez lata wspierał system, którego teraz tak krytycznie się wypiera. Gdy mówi o potrzebie świeżości i młodego spojrzenia, łatwo zapytać: dlaczego dopiero teraz? Dlaczego przez dziesięć lat nie podjął prób realnego uniezależnienia się od partyjnych struktur, skoro – jak twierdzi – dostrzegał ich destrukcyjny wpływ?
W wypowiedziach byłego prezydenta powraca też temat aborcji. Choć deklaruje, iż jego poglądy są bardziej konserwatywne niż Kaczyńskiego, dopuszcza sytuacje, w których kobieta powinna mieć głos decydujący. Ta niejednoznaczność dobrze obrazuje szerszy problem: PiS i jego satelici od lat grają kwestiami światopoglądowymi, traktując je jako instrument do mobilizacji elektoratu. Duda nie wychodzi poza ten schemat – przez cały czas mówi językiem moralizatorskim, w którym polityka staje się narzędziem oceniania sumień.
Najbardziej uderzający w całej tej historii jest jednak rozpad mitu lojalności. PiS przez lata przedstawiał się jako partia jednolitego frontu, w której każdy zna swoje miejsce. Wystąpienie Dudy przeczy temu obrazowi. Były prezydent wskazuje na mechanizmy autorytarne, na polityków nieznoszących sprzeciwu, na system oparty na ślepym posłuszeństwie. To wszystko są słowa człowieka, który z bliska obserwował kulisy władzy i dziś – już bez ryzyka – odsłania jej prawdziwe oblicze.
Czy te słowa zmienią cokolwiek? Trudno powiedzieć. Jarosław Kaczyński, mimo pogarszającej się pozycji, wciąż trzyma w ręku narzędzia politycznego wpływu. Duda, choć dziś brzmi jak zbuntowany uczeń, nie zbudował wokół siebie środowiska, które mogłoby tę krytykę przekuć w realną siłę polityczną.
Cała ta sytuacja przypomina raczej późne przebudzenie niż odważną rewolucję. Andrzej Duda przez lata akceptował rolę, jaką wyznaczył mu Kaczyński, a teraz próbuje przedstawić się jako ofiara systemu, który współtworzył. W tym tkwi podstawowy problem jego wiarygodności. Krytyka jest słuszna – Polska potrzebuje nowych elit politycznych, wolnych od ciężaru PRL i jałowych sporów sprzed dekad. Ale słowa Dudy nie brzmią jak manifest zmiany, ale jak osobisty rachunek krzywd.
Mimo to nie sposób przejść obok jego uwag obojętnie. Słusznie pyta, czy o losach kraju mają decydować niemal osiemdziesięcioletni politycy, uwięzieni w świecie minionym. Słusznie wskazuje na potrzebę młodszej perspektywy. Te argumenty trafiają do wielu Polaków, którzy coraz wyraźniej czują, iż obecna klasa polityczna nie potrafi odpowiedzieć na ich potrzeby.
Pytanie brzmi jednak: kto ma być alternatywą? Duda nie daje odpowiedzi. Kaczyński i Tusk wciąż dominują scenę, a młode pokolenie polityków – choć coraz bardziej widoczne – nie ma jeszcze wystarczającej siły przebicia.
W tym sensie słowa byłego prezydenta są bardziej świadectwem zmęczenia społeczeństwa niż realną zapowiedzią zmiany. Pokazują, iż choćby ci, którzy przez lata budowali potęgę PiS, dziś zaczynają dostrzegać jej ograniczenia. To istotny sygnał – ale czy wystarczy, by otworzyć drogę do nowej polityki?