Powrót Donalda Trumpa do władzy w USA wskutek wyborów z listopada 2024 jest często przedstawiany jako nieuniknione ogniwo głębokich przemian politycznych, a choćby mentalnych, jakie zachodzą zarówno w jego kraju, jak i na całym, szeroko pojętym Zachodzie. Owszem, jego zwycięstwo było bezapelacyjne, co niekoniecznie wychwyciły sondaże w siedmiu kluczowych wtedy stanach. Jednak poważną „skazą” na tej narracji o „koniecznościach dziejowych” jest bezsporna okoliczność, iż strona przeciwna przystąpiła do tych wyborów z bardzo niekorzystnej pozycji, niemal skazującej ją na porażkę, co tylko przypadkiem do dnia wyborów maskowały nieprecyzyjne sondaże. Mowa oczywiście o podjętej późno, już po sezonie prawyborczym, po pierwszej z debat i na krótko przed konwencjami decyzji o zmianie kandydata. Prezydent Joe Biden wycofał kandydaturę i zrezygnował z marzeń o reelekcji, przytłoczony podupadającym zdrowiem. Zaś jego wiceprezydentka Kamala Harris została w jego miejsce ustanowiona kandydatką bez należytego procesu prawyborczego, wewnątrzpartyjnej debaty oraz przetestowania jej postulatów i umiejętności przywódczych przez innych Demokratów (to test, który cztery lata wcześniej – gdy brała udział w prawyborach roku 2020 – oblała), w zasadzie swoistym konsensusem kilkunastu osób o najwyższym autorytecie w partii. W realiach amerykańskiego systemu przedwyborczych „rytuałów” była to więc od zarania kandydatura obarczona poważnym handicapem.
Winy za ten nieszczęśliwy przebieg zdarzeń oczywiście nie ponoszą ani Harris, ani tym bardziej Trump, który – jak zrobiłby każdy postawiony na jego miejscu – po prostu skorzystał z ułatwionej drogi do Białego Domu. W ostatnich dniach smutna wiadomość o poważnej i potencjalnie śmiertelnej chorobie prezydenta Bidena zbiegła się jednak z publikacją książki Jake’a Tappera i Alexa Thompsona „Original Sin: President Biden’s Decline, Its Cover-Up, and His Disastrous Choice to Run Again”. Tytuł jest obszerny i w zasadzie mówi wszystko. Uwiąd starczy Bidena, próby jego zatuszowania oraz decyzja, aby ponownie startować w wyborach (czyli aby sprawować urząd prezydenta do stycznia 2029!) muszą – patrząc dzisiaj wstecz na wydarzenia ubiegłego roku – zostać uznane za najważniejsze przyczyny porażki Demokratów w ich wysiłkach o powstrzymanie powrotu Trumpa do Gabinetu Owalnego.
Z książki i wywiadu udzielonego przez autorów „New Yorkerowi” wyłania się obraz starego prezydenta, który długo – choćby przez całą drugą połowę kadencji – nie był fizycznie w stanie wypełniać swoich obowiązków w pełnym zakresie. W codziennym funkcjonowaniu administracji zakotwiczyło się pojęcie „peak-performance time”, a więc czasu najlepszej kondycji prezydenta, który określono z grubsza na czas pomiędzy godzinami 10 a 16, czyli do maksymalnie sześciu godzin dziennie. Przez resztę doby prezydent miał trudności z formułowaniem własnych myśli i przetwarzaniem cudzych, dlatego wszelkie istotne spotkania, narady czy omówienia raportów ustalano na czas w ramach tego „okna możliwości”. Miewał jednak także i gorsze dni, bo – jak się okazało – była znacząca różnica pomiędzy Joe Bidenem, który miał możliwość przespać poprzedniej nocy 8 godzin, a Joe Bidenem, którego kalendarz zmusił spać krócej.
Najbliżsi doradcy i pracownicy Białego Domu otoczyli Bidena jednak „kokonem” ochronnym. Znamienne, iż nikt z nich nie zgodził się o dramatycznym stanie zdrowia prezydenta rozmawiać, zanim Amerykanie nie powzięli wyborczego werdyktu w listopadzie. Dopiero potem Tapper i Thompson zdobyli prawie 200 rozmówców na potrzeby swojego reportażu. Ta niezbyt odpowiedzialna postawa była oczywiście produktem waszyngtońskich realiów politycznych, w których kariera setek pracowników średniego szczebla jest powiązana ze sprawującym urząd liderem i zwykle kończy się wraz z utratą przezeń tego urzędu. Zatem ci sami ludzie, którzy w tym roku zostali źródłami autorów „Original Sin” w latach 2023-24 chodzili i zapewniali wszystkich i wszędzie, iż prezydent jest w porządku, iż należy zostawić te plotki, bo w ten sposób tylko podważa się szanse wyborcze Demokratów i sprzyja Trumpowi.
Za dobrze jednak być nie mogło, skoro w ostatnim roku prezydentury w zasadzie zaprzestano organizować posiedzenia całego gabinetu, zaś te w roku 2023, a choćby w 2022 były przed ich odbyciem drobiazgowo ustalane i opisywane w „scenariuszach”. Poszczególnych sekretarzy (czyli ministrów w naszej nomenklaturze) wzywano, aby zawczasu przekazali asystentom prezydenta wszelkie pytania, które chcą mu zadać, zwłaszcza jeżeli wymagały one podjęcia przez prezydenta decyzji. Aby nakreślili dość szczegółowo treść swoich wystąpień. Także odpowiedzi prezydenta na pytania ministrów były pisane przed posiedzeniem gabinetu i Biden ograniczał się do ich wygłoszenia. W najgorszym okresie przełomu 2023/24 i potem aż do czasu rezygnacji ze startu w wyborach latem 2024 wręcz ograniczano mniej ważnym ministrom dostęp do prezydenta i minimalizowano jego ilość spotkań. Jedynie najważniejsze postaci jego administracji, jak Anthony Blinken i Lloyd Austin, mieli do Bidena stały dostęp.
Oczywiście realia nabierającej rozpędu wiosną kampanii uniemożliwiły Bidenowi dalsze unikanie publicznych wystąpień. George Clooney, wielki darczyńca Partii Demokratycznej, znajomy Bidenów od z górą 20 lat i niezależnie od tego postać z twarzy znana powszechnie, zaalarmował opinię publiczną, gdy prezydent nie rozpoznał go przy okazji zorganizowanej zresztą przez niego kolacji dla darczyńców kampanijnych. Będąc osobą spoza polit-urzędniczej bańki i nie będąc sam też politykiem Demokratów, dopiero Clooney miał tą osobistą wolność, aby wyjść i przyznać, iż „król jest nagi”. Gdy Biden musiał stawić czoła Trumpowi w debacie telewizyjnej (ustalonej na godzinę 21, a zatem ekstremalnie długo po zamknięciu się okna lepszych zdolności kognitywnych prezydenta), stało się to całkowicie oczywiste dla wszystkich.
Rozmówcy Tappera i Thomsona do dziś podkreślają, iż uwiąd zdolności kognitywnych Joe Bidena nie spowodował utraty przez niego umiejętności podejmowania decyzji jako prezydent. choćby jeżeli nie potrafił odbywać dłuższych rozmów, to jego decyzje pozostawały racjonalne, konsekwentne, logiczne i czytelne. W ten sposób chcą uspokoić nie tylko amerykańską opinię publiczną, iż zachodni świat – w dobie agresji Rosji na Ukrainę, eskalacji konfliktu izraelsko-palestyńskiego czy napięć pomiędzy Chinami i Tajwanem – w żadnym momencie nie pozostał bez sternika, ani nie był – co gorsza – wydany na pastwę niepoczytalnego staruszka, gotowego pomylić guzik atomowy z przyciskiem zmieniającym Sky Showtime na Amazon Prime na pilocie telewizora. Wątpliwości jednak pozostają, bo mimo ukończenia kadencji przez Bidena, ludzie z jego otoczenia przez cały czas muszą uważać i „ochraniać swoje tyłki”, zapewniając o braku ewentualnych perturbacji procesów decyzyjnych u prezydenta, o których – jeżeli jednak by były – zdecydowali się przecież milczeć przez dobre dwa lata.
Joe Biden był dobrym prezydentem USA, który w kluczowym sprawach międzynarodowych podejmował adekwatne decyzje – ze zjednoczeniem państw wolnego świata i polityką sankcji wobec rosyjskiej agresji na czele. Był jednak też prezydentem, który urząd objął za późno. Świat wiele by skorzystał z prezydentury Bidena, gdyby przypadła na wcześniejsze dekady. Joe Biden to przyzwoity człowiek, ale – prawdopodobnie za namową i pod wpływem presji najbliższych współpracowników, a także żony Jill – podjął niesłychanie brzemienną w fatalne skutki decyzję o ponownym starcie w wyborach, pomimo świadomości (którą musiał posiadać), iż czas zakończyć aktywny etap życia. Niestety druga prezydentura Trumpa, skierowanie sympatii Białego Domu w kierunku Moskwy zamiast Kijowa, pogrzebanie transatlantyckiej wspólnoty wartości, wisząca nad światem wojna celna – to wszystko stanowi także pokłosie nierozsądnej postawy Joe Bidena i jego współpracowników. Tego bolesnego faktu nie można już przemilczeć.
Fot. Natilyn Hicks Photography / Unsplash