Obejrzałam niedawno „Co gryzie Gilberta Grape’a” i mnie samą coś gryźć zaczęło. Zatęskniłam. Zastanawiałam się chwilę, za czym jest ta tęsknota. Bo przecież nie za jego życiem. On sam był w nim jak więzień. Ściśnięty między przeszłością a teraźniejszością, między powinnościami a pragnieniem wolności, obsadzony w roli, której sam sobie nie wybierał, z historią, której sam sobie nie napisał. Zatęskniłam, bo poczułam się jak Gilbert, skazana na swój własny los. Jakbym wyobrażała sobie, iż mogę przeżyć nie-swój los. Zatęskniłam za nowym, za zmianą.
Gilbert Grape pracował w sklepie spożywczym. Żył, jak sam mówił, w mieście, które jest „jak taniec bez muzyki, nic się tu nie zdarza i nic się tu nie zdarzy”*. Na smyczy rodzinnych powinności, z których najważniejszymi były opieka nad chorobliwie otyłą matką i niepełnosprawnym intelektualnie bratem. One wyznaczały mu horyzont marzeń i rytm dnia.
Jedną z niewielu rozrywek było wyczekiwanie nowego.
Co roku razem z bratem patrzyli, jak obok ich domu przejeżdżały długie rzędy samochodów z przyczepami. To turyści, ale oni „zawsze tylko przejeżdżali”*. Przywozili ze sobą zapach nowego życia, który – jak kurz – nagle i intensywnie wzbijał się w powietrze i równie gwałtownie opadał. Oni „tylko przejeżdżali”*. Jakby się bali, iż marazm miasteczka wciągnie ich jak bagno, kiedy choć na moment się zatrzymają.
Tymczasem ten marazm był dla Gilberta treścią każdego dnia. Wyglądał na człowieka przyjmującego swój los, choć wcale nie był ponury. Wydawał się być życzliwie pogodzony z tym, iż to „nowe” jest jak śnieg na ciepłej dłoni. Niby jest, niby chwilę czujesz jego przyjemny chłód, ale zaraz gwałtownie znika. Rozumiał i chyba choćby akceptował fakt, iż jego życie będzie wypełnione głównie obowiązkami wobec najbliższych, którzy przecież takiego losu też sobie nie wybierali. Może podświadomie tęsknił, by być jak ci turyści – wolnym na tyle, by wsiąść w samochód i ruszyć w nieznane. A jednocześnie kochał swoją rodzinę i chciał przy nich zostać, mimo trudu, jaki się z tym wiązał.
Zrozumiałam, iż jak Gilbert tęsknię czasem za nowym, nieznanym, jakbym z góry zakładała, iż może być lepsze od zwyczajnej codzienności, w której płynie moje życie. I zastanowiło mnie, czemu tak się dzieje, czemu to „nowe” ma taką moc. Na dziś mam taką odpowiedź.
„Nowe” sięga do najgłębszych ludzkich pragnień
Jesteśmy utkani z Nadziei, a więc jedną z sił, która trzyma nas przy życiu, jest wiara w to, iż może być lepiej.
Ożywczą moc Nadziei doskonale rozumie papież Franciszek, który ogłosił niedawno Rok Jubileuszowy 2025 rokiem Nadziei właśnie. W bulli na ten temat „Spes non confundit” pisze: „Wszyscy mają nadzieję. Nadzieja jest obecna w sercu każdego człowieka jako pragnienie i oczekiwanie dobra, choćby jeżeli nie wie, co przyniesie ze sobą jutro”.
Tęsknota za „nowym” wyrasta z Nadziei. Sięga do zdrowych, głębokich i najpiękniejszych ludzkich pragnień – do bycia wolnym i realizowania swojego potencjału. Łączy się z nieskończonymi zasobami ludzkiej pomysłowości i kreatywności. Jesteśmy (s)twórczy na wiele sposobów, a jednym z warunków tworzenia jest wpuszczanie tego, co nowe i łączenie z tym, co już znane. Poszukiwanie „nowego” jest wyrazem współczesnego pielgrzymowania, pragnieniem wyruszenia w drogę po lepszy los, obrazem serca, które szuka i jest niespokojne.
Tak, serce człowieka jest w stanie pomieścić więcej niż jeden scenariusz drogi.
Szukając „nowego”, szuka tego, co je dopełni, tak jakby nie wiedziało, iż „nowe” za chwilę nowym być przestanie. Tak jakby przeżywało w sobie tysiąc możliwości wyboru nie wiedząc, iż życie pozwoli na wybór jednej opcji, bo nie można żyć wieloma wariantami naraz. Tak jakby nie chciało się zgodzić na pozbawienie tych wszystkich alternatyw, które z natury muszą zostać odrzucone, kiedy jednej z nich powie się „tak”. Tak jakby chciało przeżyć więcej niż jest mu pisane, choćby przez samo rozmyślanie o różnych możliwych ścieżkach. Tak jakby samo przeżywanie większej dawki „nowego” miało być lepszym pomysłem na życie niż pójście w głąb tego, co już jest.
Serce, tak zachłanne na bogactwo świata, na jego piękno, różnorodność, iż potrafi się zachwycić tym, co inne, obce, a co często na pierwszy rzut oka wydaje się łatwiejsze i przyjemniejsze. Ulega przez to złudzeniom, szczególnie wtedy kiedy to stare, znane, zaczyna mocniej doskwierać. „Nowe” jest wtedy jak oaza na pustyni – miejscem, w którym znajdujemy ulgę od spiekoty codzienności.
Działamy bez cenzury. Nie puszczamy reklam, nie pobieramy opłat za teksty. Potrzebujemy Twojego wsparcia. Dorzuć się do mediów obywatelskich.
Wzmocnij kampanie obywatelskie Instytutu Spraw Obywatelskich
Przekaż swój 1,5% podatku:
Wpisz nr KRS 0000191928
lub skorzystaj z naszego darmowego programu do rozliczeń PIT.
„Nowe” jako współczesne przymierze człowieka ze światem
Jedno to pragnienia, o których tu piszę, drugie – sposób ich realizacji. Brakuje nam dziś cierpliwości, by czekać na ich spełnienie. „Przestrzeń i czas są wypierane przez « tu i teraz»”, jak pisze Franciszek. „Nawykliśmy już, by chcieć wszystkiego i natychmiast, w świecie, w którym pośpiech stał się czymś stałym. Nie mamy już czasu w spotkania, a często choćby w rodzinach trudno jest być razem i spokojnie porozmawiać. Cierpliwość została wygnana przez pośpiech, wyrządzając ludziom wielką krzywdę”.
Zgubiliśmy gdzieś cierpliwość, nasiąknęliśmy filozofią wymieniania w miejsce naprawiania.
Stąd „nowe” jest tak atrakcyjne i kuszące. Na dodatek często łączy się z dość uwodzącą konstrukcją kulturową, którą od wielu lat sprzedaje nam zachodni świat, a mianowicie – iż „nowe” znaczy lepsze.
Nowy partner podnosi samoocenę, nowe dziecko ożywia relację małżeńską, nowi znajomi są szansą na ciekawsze życie towarzyskie. „Nowe” jest obietnicą, swoistym przymierzem naszych czasów, które zastąpiło to staro- i nowotestamentowe przymierze Boga z ludźmi. W miejscu Boga postawiliśmy „nowe”. Niesie ono w sobie nie tylko powiew wolności, ale także świeżości, wyjątkowości, zmiany, która przychodzi bez wysiłku. W przeciwieństwie do Boga nie stawia żadnych wymagań. Jedyne przykazanie w tym dekalogu brzmi: goń za tym, co nowe, bo inaczej zostaniesz w tyle. Celebrujemy więc „nowe”.
Niedawno świętowaliśmy Nowy Rok. Co roku zastanawiam się, jakie są powody tej szaleńczej euforii w sylwestrową noc. Wydaje się, iż jednym z nich jest właśnie nadzieja na „nowe”. Wyraża się to choćby w życzeniach: żeby ten Nowy Rok był lepszy od starego! Lub w postanowieniach: nowy rok, nowa ja! Jakby w nowości była zaklęta moc do zmiany. Jakby zmiana w naszym życiu miała przyjść z zewnątrz i bez wysiłku. Jakby to, co „nowe” ze swej natury mogło nam ją, ot tak, podarować.
A tymczasem mamy luty 2025. O nowym roku już nie słychać, a termin przydatności życzeń noworocznych minął. Sylwestrowa mgła nowości opadła i pewnie kilka ludzkich istnień odmieniła. Podświadomie szukamy więc „nowego” gdzie indziej: może pora na nowy telefon? Nowy samochód?
Nowe możemy mieć choćby części ciała – nowy nos, nowe brwi, nowe policzki, nowe usta, choćby piersi całkiem nowe.
Ostatnio social media obiegła huraganowa wiadomość, iż jedna z celebrytek zafundowała sobie „nową twarz”. Nasze ciało podlega dzisiaj wymianie, jak części starego auta. Być może jest to też historia o tym, iż rozpaczliwie nie potrafimy zaakceptować przemijającego czasu i próbujemy zamrażać jego upływ, fundując sobie tu i ówdzie to, co nowe. Być może. Na pewno jednak jest to dowód na siłę wiary w „nowe”.
Zbyt łatwo ulegamy złudzeniu, iż to „nowe” jest w stanie zaspokoić nasze najgłębsze pragnienia związane z wolnością, przynależnością, poczuciem bycia kochanym. Tak się czasem to „nowe” reklamuje. Tymczasem telefon to tylko telefon, nie on sprawia, iż jesteśmy blisko. Bierzemy udział w wyścigu po „nowe” nieświadomi czasem, iż na tym pragnieniu, pod którym kryje się tyle dobrego, gra cały przemysł rozrywkowy, elektroniczny, technologiczny, modowy.
Kultura obfitości, która skupia się na braku
Bębny zachodniego biznesu, na których ufundowane są zasady europejskiego świata, biją w rytmie „nowego”. Mamy prawie nieograniczony wybór i mówi nam się „niemożliwe nie istnieje”.
Dominuje kultura obfitości, w której masz prawo mieć wszystko, od zaraz i na wyciągnięcie ręki. Jak na uczcie rzymskiego Cezara!
Jednak jest to w dużej mierze wybór pozorny dyktowany przez trendy, które zachęcają, by wybierać między nowym a nowszym i nie oglądać się na to, co było. Taka ucieczka do przodu.
Pod tym bogato zastawionym stołem kryje się jednak przekonanie, iż nie może nam niczego zabraknąć, bo brak jest zagrażający. A więc ta sama kultura obfitości, która oferuje nam cały katalog wszystkiego-co-tylko-chcesz, jednocześnie kieruje nasze spojrzenie na to, czego nam brakuje. Tylko wtedy bowiem zaczniemy potrzebować, kiedy odczujemy brak.
W ten sposób zamiast żyć perspektywą daru i oglądać to, co mamy, żyjemy perspektywą braku i wyglądamy tego, czego nie mamy.
A to odrealniony obraz rzeczywistości. Strach przed brakiem sprawia, iż bierzemy udział w wyścigu, który zadaje gwałt naszej naturze. Trwa to już tak długo, iż choćby nie zdajemy sobie sprawy, iż życie mogłoby wyglądać inaczej.

Zapraszamy na staże, praktyki i wolontariat!
Dołącz do nas!„Nowe” nie jest naturalnym rytmem życia
Tempo wyznaczane przez pogoń za „nowym” jest w gruncie rzeczy zamachem na naszą wolność. „Nowe” z natury jest chwilowe i zaraz jest zastępowane przez nowsze. Konsumpcja „nowego” jest jak jedzenie słodyczy: daje krótkotrwałą, intensywną czasem przyjemność, ale po chwili jesteś jeszcze bardziej głodny. Jest także wbrew zwykłemu, naturalnemu rytmowi życia, który w dużej mierze jest oparty na powtarzalności, rutynowości, zwykłości.
Potrzebujemy „nowego”, to prawda. Dostarcza nam impulsów rozwojowych.
Przede wszystkim jednak potrzebujemy przewidywalności, powtarzalności, stałości, bo taka jest nasza konstrukcja psychiczna.
Dziecko, żeby wykształcić bezpieczną więź z rodzicem potrzebuje regularnego, powtarzalnego rytmu bliskości, karmienia, spania, sposobu reagowania na dziecięce emocje. Z wiekiem stajemy się coraz bardziej elastyczni, ale wciąż potrzebujemy rytmu.
Na tym zwyczajnym rytmie, bez cudowności „nowego” bazuje też rytm Kościoła. Nie bez powodu większość roku liturgicznego, bo aż 34 tygodnie to tzw. okres zwykły, w którym spokojnie i bez świątecznych fajerwerków przeżywamy swoje życie. W ten sposób Kościół pokazuje, iż to, co zwyczajne, jest normą, a nie odwrotnie.
„Migoczesz i błyszczysz”
W jednej z ostatnich scen filmu słyszymy jak Gilbert rozmawia ze swoją matką:
– Jesteś moim rycerzem w migoczącej zbroi. Wiesz o tym? – mówi matka,
– Chyba w lśniącej? – pyta Gilbert,
– Nie, ty migoczesz. Migoczesz i błyszczysz.*
Myślę, iż mówiła o rzeczywistości wewnętrznej. Wiedziała dobrze, iż Gilbert ma serce, które potrafi błyszczeć miłością i sensem mimo tego, iż żyje w świecie pełnym szarych, zwyczajnych, choćby nieprzyjemnych codziennych obowiązków. W świecie, który mija wszystko co nowe.
„Nowe” może być ważne, piękne i potrzebne. Dobrze, iż jest, bo ożywia, motywuje, zmusza do szukania odpowiedzi na pojawiające się pytania.
Niech tylko zachwyt „nowym” nie unieważnia tego, co stare.
W zwyczajności mieszka też piękno, bogactwo, moc. Sztuką jest to dostrzec. Przyjmować i kochać to, co zwyczajne i być otwartym na to, co nowe, oto zadanie dla mojego serca. A wszystkich, którzy filmu jeszcze nie widzieli, zachęcam do obejrzenia. Też jako doświadczenie tego, iż nie tylko „nowe” tytuły grane w kinach są warte uwagi, ale w tym co stare może się kryć niezwykle odświeżające przesłanie.
* cytaty pochodzą z filmu „Co gryzie Gilberta Grape’a”, reż. Lasse Hallström