Czy jesteśmy świadkami procesu osłabienia partii politycznych? jeżeli tak, to jaki wpływ ma to zjawisko na demokrację? Czy pozostało miejsce dla politycznego centrum? Czy Stany Zjednoczone stały się państwem naznaczonym populizmem? I jaka przyszłość czeka Argentynę pod rządami prezydenta Javiera Mileiego? Leszek Jażdżewski rozmawia z Samuelem Issacharoffem, profesorem prawa konstytucyjnego na Wydziale Prawa na NYU. Jest on czołową postacią w dziedzinie badań nad demokracją, konstytucjami i sądami, autorem książki „Fragile Democracies: Contested Power in the Era of Constitutional Courts” (Kruche demokracje: Spory o władzę w erze trybunałów konstytucyjnych), a ostatnio także „Democracy Unmoored: Populism and the Corruption of Popular Sovereignty” (Demokracja bez zakotwiczenia: {opulizm i korupcja suwerenności ludu). Jest również czołową postacią w dziedzinie procedur i złożonych sporów sądowych, pełnił funkcję sprawozdawcy American Law Institute’s Principles of Aggregate Litigation (Zasady zbiorowego postępowania sądowego Amerykańskiego Instytutu Prawa). Pełnił funkcję starszego doradcy prawnego podczas kampanii prezydenckich Baracka Obamy i ma wieloletnie doświadczenie jako adwokat apelacyjny w amerykańskich sądach. Jest członkiem Amerykańskiej Akademii Sztuki i Nauki.
Leszek Jażdżewski (LJ): Zacznę od bardzo prostego pytania. Czy zamknięcie rządu (ang. government shutdown) w Stanach Zjednoczonych miało na Pana jakiś wpływ? Jaka jest w tej chwili sytuacja na miejscu?
Samuel Issacharoff (SI): W Stanach Zjednoczonych nie ma to jeszcze żadnego wpływu na naszą codzienność. Większość podstawowych usług rządowych przez cały czas funkcjonuje. Większość ludzi podchodzi do tego na luzie, ponieważ mamy do czynienia z ogromną polaryzacją naszej polityki i fragmentacją władzy politycznej, co oznacza, iż partie nie są w stanie tak naprawdę nic zrobić.
To już chyba trzecie zamknięcie administracji w ciągu ostatnich pięciu lat i trwa ono już od jakiegoś czasu. Politycy pokrzykują na siebie przez chwilę i zwykle sprawa zostaje rozwiązana. Jednak tym razem różnica polega na tym, iż nie wiadomo, co w rezultacie zrobi administracja Trumpa. Największą niewiadomą w amerykańskiej polityce jest w tej chwili niepewność co do zachowania prezydenta.
LJ: Jakie są skutki mającego miejsce niedawno zabójstwa Charliego Kirka? Jak to wydarzenie wpłynęło na kwestię wolności słowa? Jaka jest obecna sytuacja? Czy dyskusja przeniosła się na nowe tematy? Czy w tej chwili trudniej jest otwarcie wypowiadać się przeciwko prezydentowi Donaldowi Trumpowi i prawicy?
SI: Na co dzień nie ma żadnych ograniczeń wolności słowa. Nie jest tak, iż ludzie boją się tego, z kim rozmawiają, lub zachowują ostrożność w swoich rozmowach. Nie żyjemy w Polsce sprzed 1989 roku, to nie jest ten scenariusz.
Kiedy doszło do zabójstwa Kirka, pojawiło się poczucie strachu: „A co, jeżeli to był nasz pożar Reichstagu? A co, jeżeli to wydarzenie stanie się pretekstem do ograniczenia swobód obywatelskich i wielkiej mobilizacji?”. Tak się jednak nie stało.
Co ciekawe, nie stało się tak, ponieważ większość amerykańskich prezydentów (a adekwatnie wszyscy, jak do tej pory) w obliczu tak strasznego wydarzenia, jakim jest publiczne zabójstwo, potrafią wznieść się ponad tę sytuację i starać się być przywódcami całego narodu. Natomiast reakcją obecnej administracji było natychmiastowe podsycanie emocji, aby wydarzenie to miało jak najbardziej partyjny charakter. Nie wydawało się to jednak skuteczne. Nie chodzi o to, iż nie podjęto żadnych wysiłków ani iż nie doszło do rzeczywistych naruszeń w zakresie wolności słowa, ale przybrały one bardziej subtelne formy.
Bardziej niepokoją mnie pośrednie ataki na niezależne media, działania administracji mające na celu zniesławianie i wciąganie swoich przeciwników w postępowania sądowe, jak choćby postawienie w stan oskarżenia byłego dyrektora FBI Jamesa Comeya oraz mobilizacja Departamentu Sprawiedliwości do prowadzenia różnych dochodzeń. Nie sądzę, aby głównym celem wyraźnie represyjnych tendencji tej administracji było stosowanie starych, XX-wiecznych metod „wsadzania wszystkich do więzienia” i tłumienia wolności słowa. Jest to raczej XXI-wieczna wersja „trzeba po prostu ich zamęczyć” porzez niekończące się postępowania sądowe przeciwko nim.
Jestem bardzo dobrym przyjacielem czołowego polskiego intelektualisty w zakresie prawa, profesora Wojciecha Sadurskiego. Podczas pierwszej kadencji rządu PiS w Polsce był on, jak sądzę, przedmiotem pięciu pozwów o zniesławienie, z których jeden lub dwa miały charakter karny. To właśnie takie działania potrafią wykończyć człowieka. Nie chodzi o to, iż aresztują członków partii opozycyjnej i wrzucą ich do więzienia. Trump twierdzi, iż chce to zrobić, ale jak dotąd nie ma na to zbyt wielu dowodów.
LJ: Napisał Pan kiedyś, iż populizm to demokratyczne rządy ze słabymi instytucjami. Wydaje się, iż za poprzedniej administracji Trumpa instytucje amerykańskie były wystarczająco silne, aby przetrwać. Czy w tej chwili jest tak samo? Czy powinniśmy nazywać Stany Zjednoczone krajem populistycznym, czy jest to po prostu państwo z populistycznym prezydentem? Co się zmieniło podczas drugiej kadencji Trumpa?
SI: Druga kadencja Trumpa jest zupełnie inna pod wieloma względami. Po pierwsze, instytucje są słabsze. Upadek naszego Kongresu jest niemal całkowity i to jest najbardziej niepokojące. Nasze partie polityczne nie funkcjonują prawidłowo. To straszne, ponieważ stanowi to poważne ograniczenie dla funkcjonowania procesu politycznego. Dlatego amerykańska demokracja jest zagrożona bardziej niż kiedykolwiek wcześniej – z pewnością za mojego życia, a być może i od czasów wojny secesyjnej. Ale wszystko pozostało możliwe, więc zobaczymy.
Niewątpliwie, gdy druga administracja Trumpa objęła władzę, to próbowała skonsolidować wizję władzy wykonawczej, która jest niewiarygodnie silna, jednostronna i niezwykle groźna dla naszych struktur i sposobu funkcjonowania naszego rządu. Jedną z różnic jest jednak to, iż druga administracja Trumpa jest, co ciekawe, bardziej legalistyczna niż pierwsza.
Pierwsza administracja Trumpa przejęła władzę i oznajmiono: „Chcemy zakazać muzułmanom wjazdu do Stanów Zjednoczonych tylko dlatego, iż prezydent ich nie lubi lub obawia się zagrożenia terroryzmem” i temu podobne oświadczenia. Sąd wielokrotnie odrzucał różne inicjatywy prezydenta. Tym razem administracja Trumpa wynalazła dziwaczne akty prawne (niektóre z nich bardzo stare), które dawały prezydentowi niejasno określone uprawnienia nadzwyczajne. W ten sposób próbowali oni ukryć swoje działania pod płaszczykiem tych właśnie uprawnień ustawowych. Twierdzą, iż działają zgodnie z prawem.
I tak, na przykład, mamy ustawę z 1798 roku, kiedy to po raz pierwszy doszło do tzw. „quasi-wojny” z Francją. Zasadniczo mówi ona, iż ponieważ Francuzi porywają naszych marynarzy handlowych na morzu i zmuszają ich do służby we francuskiej marynarce wojennej, to my upoważniamy nasze statki do przeciwstawiania się temu. Była to ustawa o wrogich obcokrajowcach, która uprawniała do podjęcia pewnych działań. W 1798 roku nie było oczywiście możliwości komunikacji między Waszyngtonem a danym statkiem. Dlatego prezydent miał prawo wydawać rozkazy w celu ochrony amerykańskiej floty handlowej. Ustawa ta przez cały czas obowiązuje i to właśnie na niej prezydent Trump opiera swoją władzę w zakresie deportacji, ataków na łodzie na otwartych wodach lub otwartych wodach międzynarodowych. Jest to bardzo problematyczna kwestia.
Mamy także inną ustawę, z 1977 roku, wprowadzoną podczas arabskiego embarga naftowego, która mówi, iż prezydent może działać z wykorzystaniem uprawnień nadzwyczajnych, jeżeli wystąpi kryzys w dostawach energii. Trump wykorzystuje to jako pretekst do wprowadzenia jednostronnych ceł. Żaden prezydent nigdy wcześniej tego nie zrobił. Ale istnieje pozór legalności, co znacznie utrudnia sprzeciwianie się temu. Najłatwiejszym sposobem zareagowania na to byłoby stwierdzenie przez Kongres: „Nie o to nam chodziło w 1798 roku. Nie o to nam chodziło w 1977 roku”. Niestety, nasz Kongres jest w rzeczywistości bardziej zróżnicowany.
Godne uwagi jest to, iż prezydent Trump robi to, co robili prezydenci przez ostatnie cztery lub pięć kadencji, ale na skalę, która jest niewyobrażalna. Naszym prezydentom bardzo trudno jest rządzić. Głównym powodem tego stanu rzeczy jest rozpad partii politycznych, co oznacza, iż Kongres składa się ze 100 osób w Senacie i 435 w Izbie Reprezentantów, których nikt nie jest w stanie koordynować. Trzeba ich mobilizować, zaganiać. A to jest bardzo trudne.
Nie kontroluje się ich nominacji ani finansowania. Nie można wymusić na nich głosowania po określonej linii. W związku z tym jest to w dużej mierze dysfunkcjonalne. Dlatego każdy prezydent polegał bardziej na tak zwanych „rozporządzeniach wykonawczych” niż na ustawodawstwie. Jest to stała tendencja, w ramach której obserwujemy spadek poziomu ustawodawstwa w miarę upływu czasu. Widzimy też wzrost liczby rozporządzeń wykonawczych.
Jedną z przyjętych miar, które stosujemy, jest to, co zostało zrobione w ciągu pierwszych stu dni prezydentury, ponieważ była to wielka inicjatywa Franklina Delano Roosevelta w 1932 roku. Ocenialiśmy wszystkich naszych prezydentów na podstawie ich pierwszych stu dni. Roosevelt w ciągu pierwszych stu dni doprowadził do uchwalenia około 80 nowych aktów prawnych. Był to słynny Nowy Ład, który był niesamowitym osiągnięciem. Nikt wcześniej nie dokonał czegoś podobnego. Z czasem liczba ta spadła. Zasadniczo w ciągu ostatnich czterech lub pięciu kadencji prezydenckich przed drugą kadencją Trumpa uchwalono dziesięć, dwanaście nowych aktów prawnych, coś w tym zakresie.
Pierwsze sto dni nazywamy „okresem miodowym prezydenta”, podczas którego Kongres jest skłonny dać nowemu prezydentowi kredyt zaufania. Możemy również mierzyć liczbę dekretów wydanych w ciągu pierwszych stu dni. Roosevelt wydał ich całkiem sporo, ale zwykle jest to cztery, sześć, osiem, może dwanaście. W ciągu pierwszych stu dni drugiej kadencji Trump uchwalił pięć aktów prawnych, z których tylko jeden był prawdziwym projektem ustawy. Dla porównania, w ciągu swoich pierwszych stu dni wydał 145 dekretów. To więcej niż Biden, Obama i Bush razem wzięci.
Od dnia objęcia urzędu przez Trumpa obserwujemy lawinę dekretów, które wydają się opierać na niejasnych fragmentach starych aktów prawnych. Było to dobrze przygotowane i w ten sposób sprawuje on rządy. Kongres nie jest częścią jego programu. Musi się do niego zwracać tylko w sprawie nominacji – a ponieważ kontroluje Senat, żaden senator nie sprzeciwi się mu z obawy przed utratą stanowiska. Prezydent Trump potrzebuje ich do uchwalenia budżetu, ale poza tym może rządzić dekretami wykonawczymi, dopóki sądy nie zdecydują inaczej.
LJ: Jakie są głębsze przyczyny tego, iż ktoś taki jak Donald Trump mógł przejąć kontrolę nad Partią Republikańską i zostać prezydentem? Jak stało się to możliwe w polityce amerykańskiej?
SI: W pewnym sensie pytanie brzmi: dlaczego nie stało się to wcześniej? Ponieważ w teorii politycznej zawsze wiedzieliśmy, iż w każdej demokracji istnieje ryzyko pojawienia się demagoga. Tukidydes opisał to podczas wojen peloponeskich. Hobbes napisał, iż w demokracji rządzą demagodzy, czyli ludzie, którzy potrafią wpływać na masy swoją retoryką. Donald Trump był gwiazdą telewizyjnego reality show, postacią znaną z naszych tabloidów i swego rodzaju kulturową ikoną Nowego Jorku.
Dlaczego więc nie stało się to wcześniej? Powodem jest to, iż przez większość naszej historii, podobnie jak wszystkie stabilne demokracje, mieliśmy stosunkowo dobrze funkcjonujące partie polityczne, które nominowały sfinansowanych kandydatów, a następnie wymagały od nich współpracy we wspólnych dążeniach po wejściu do parlamentu.
Podam przykład dla porównania. Spójrzmy na Polskę. Mamy Koalicję Obywatelską, która wygrała ostatnie wybory parlamentarne i obiecała sto różnych rzeczy, które zamierzała zrealizować. Do tej pory wprowadziła tylko pięć z nich w postaci projektów ustaw. Jak to możliwe? Jak można nie dotrzymać wyborczych obietnic? Odpowiedź jest taka, iż zaraz po zakończeniu wyborów koalicja rozpadła się. Nigdy nie mieliście więc organicznej partii politycznej.
Jedną z trudności w Polsce jest to, iż Prawo i Sprawiedliwość zdołało utrzymać się jako prawdziwa partia polityczna. w tej chwili ma ona opozycję po prawej stronie, ale nie ma prawdziwych partii politycznych, które mogłyby organizować realną politykę. W Stanach mamy taką samą sytuację. Nie da się zbudować koalicji. Bidenowi się to udało, ale zajęło mu dwa lata, aby uchwalić ustawę stymulacyjną, co do której partia była zgodna, iż należy to zrobić. Ale potem doszło do sporu między prawicą a lewicą w Partii Demokratycznej i nie udało mu się tego zrobić.
Każdego roku republikanie startują w wyborach z hasłem zniesienia Obamacare. Chcą zmienić system opieki zdrowotnej. Nie jest jasne, co chcą wprowadzić w zamian, ale załóżmy, iż tego właśnie chcą. Jednak nigdy nie przedstawili projektu ustawy w tej sprawie, ponieważ nie mają spójnej partii, która mogłaby powiedzieć: „Okay, oto nasz program”. W rezultacie mają partię, która jest tylko wydmuszką. A potem pojawia się popularna, charyzmatyczna postać, która przejmuje kontrolę.
Jak piszę w mojej książce, to samo prawie wydarzyło się po stronie Demokratów w 2016 r., kiedy to Bernie Sanders, socjalistyczny senator ze stanu Vermont, który nie jest choćby członkiem Partii Demokratycznej, prawie wygrał nominację. W 2016 roku prawie doszło do starcia Donalda Trumpa (do niedawna niebędącego członkiem Partii Republikańskiej) z Berniem Sandersem (nadal niebędącym członkiem Partii Demokratycznej). To jest właśnie nasze rozbicie polityczne.
LJ: Czy twierdzenie o medianowym wyborcy, czyli zdobycie politycznego centrum, które zawsze było sposobem na wygranie wyborów i sprawowanie rządów, przez cały czas ma zastosowanie? Czy w ogóle istnieje jeszcze rynek dla przewidywalnej polityki centrum?
SI: Nie sądzę, ponieważ jeżeli spojrzymy na tę kwestię czysto teoretycznie, to aby wygrać wybory, trzeba zdobyć ponad 50% głosów w okręgu wyborczym. Mamy okręgi jednomandatowe. Wybory w Polsce są bardziej skomplikowane ze względu na proporcjonalną reprezentację, ale mimo to podstawową zasadą jest to, iż aby rządzić, trzeba zdobyć 50% głosów i trochę więcej. Jak zatem tego dokonać?
Cóż, wszystko, co wiemy o każdym kraju, to fakt, iż wyborcy są zasadniczo zgodni co do tego, co nazywamy „rozkładem normalnym”. Oznacza to, iż skrajności są niewielkie, a większość głosów skupia się w centrum. Dlatego należy pozycjonować się tam, gdzie są głosy wyborców.
W Stanach Zjednoczonych żył kiedyś bardzo znany człowiek, John Dillinger, który trudnił się rabowaniem banków. Kiedy ludzie pytali go, dlaczego to robi, odpowiadał: „Bo tam są pieniądze”. Politycy są w tym aspekcie podobni do Johna Dillingera. Powinni kierować się tam, gdzie są ‘pieniądze’, czyli gdzie jest większość głosów. Tak właśnie głosi twierdzenie o medianowym wyborcy, zgodnie z którym wtedy, gdy zbliżają się wybory, należy starać się zająć pozycję w tym idealnym środku, aby zdobyć jak najwięcej głosów. Istnieje wiele teorii wyjaśniających, dlaczego tak jest.
Obecnie partie są bardzo od siebie oddalone, a wybór kandydatów nie odbywa się już w ramach aparatu partyjnego, ale w klubach partyjnych i coraz częściej w procesie prawyborów. W prawyborach w Stanach Zjednoczonych – i niestety jest to powielane również w instytucjach partyjnych w Europie – dominują skrajni aktywiści. W rezultacie w prawyborach w Partii Republikańskiej frekwencja wyniesie może 10% wyborców, może mniej, ale będą to wyborcy najbardziej zagorzali.
To samo dzieje się po stronie Demokratów, z tą różnicą, iż zagorzali zwolennicy są bardziej lewicowi. Oznacza to, iż kandydaci są tak silnie od siebie oddaleni, iż nie ma możliwości powrotu do centrum – ponieważ w przeciwnym razie ich kandydatura zostanie zakwestionowana od wewnątrz, przez swoje grupy aktywistów. Dlatego obie partie są uzależnione od najbardziej skrajnych środowisk.
Przyjrzyjmy się miejscu, w którym nie ma choćby groźby znaczącej drugiej tury wyborów – jest nim w tej chwili Nowy Jork. Mamy kandydata na burmistrza, który prawie na pewno wygra, który jest bardzo daleko na lewo od poglądów większości mieszkańców Nowego Jorku i który ma poglądy, które stawiają go w sprzeczności z całym krajowym spektrum politycznym. Oznacza to, iż Nowy Jork wybierze bardzo lewicowego burmistrza, co będzie narzędziem mobilizacyjnym dla prawicy w Partii Republikańskiej w całym kraju.
W tym świetle mediana wyborców wydaje się być niczym Boże Narodzenie w domu rodzinnym. To po prostu miłe wspomnienie.
LJ: Jak liberałowie czy też główny nurt polityczny powinni reagować na populistyczny nacjonalizm? Czy powinna nastąpić konfrontacja, czy może próba redefinicji obecnego krajobrazu politycznego? Czy widzi Pan jakieś wyjście z tej sytuacji?
SI: Widzę wyjście, ale nie wiem, jak będzie ono wyglądało. Odpowiem w dwóch częściach. Po pierwsze, uważam, iż najlepszym wyjściem byłoby funkcjonowanie stabilnych partii politycznych. Niestety, żadna demokracja w tej chwili ich nie ma. Oznacza to, iż znajdujemy się w okresie reorganizacji.
Dorastałem w okresie zimnej wojny i powojennego porządku świata pod koniec XX wieku. Kiedy słyszę, iż we Francji realizowane są wybory bez gaullistów i socjalistów, kiedy słyszę, iż Partia Pracy i torysi w Wielkiej Brytanii razem mają mniej głosów niż jakaś partia niezależna, jest to dla mnie sytuacja nie do pomyślenia. Kiedy słyszę, iż AfD prawdopodobnie zdobędzie najwięcej głosów w następnej turze wyborów, jest to świat całkowicie mi obcy.
Znajdujemy się w okresie przemian i jest to oczywiste. Dlatego forma instytucjonalna jest naprawdę do wzięcia. Po części mamy media społecznościowe, mamy sposoby zbierania funduszy w Internecie, które omijane są tradycyjne kanały. Wszystkie te rzeczy zakłócają dotychczasowy porządek.
Chciałbym jednak spojrzeć na tę kwestię z innej perspektywy. Dlaczego populistyczny nacjonalizm stał się tak popularny? Myślę, iż istotnym powodem jest porażka tradycyjnych partii, które nie zajęły się problemami nurtującymi wyborców, przez co europejskie partie bały się podjąć kwestię migracji, która jest sprawą kluczową dla społeczeństwa w Stanach Zjednoczonych. Administracja Bidena pozwoliła w bardzo krótkim czasie na niekontrolowany napływ dwóch milionów ludzi przez południową granicę i zareagowała próbą zapewnienia im usług socjalnych i innych świadczeń, co oczywiście miało skutek przyciągnięcia jeszcze większej liczby osób. Trump wystąpił przeciwko temu i trafił w czuły punkt społeczeństwa.
Populiści podburzają również nastroje związane z niepewnością ekonomiczną, która dotyka wiele klas robotniczych w krajach demokratycznych. Poniesiono porażkę w tym obszarze. Socjaldemokratyczna lewica – czyli Partia Demokratyczna w Stanach Zjednoczonych – zbytnio skupiała się na kwestiach kulturowych, które nie wydają się mieć związku z codziennym życiem zwykłych ludzi. Tymczasem partie konserwatywne, chrześcijańsko-demokratyczne, stały się zbyt zależne od dużych podmiotów gospodarczych, wielkich przedsiębiorstw i dominujących graczy ekonomicznych.
W rezultacie zwykli ludzie w naszym kraju czują, iż nikt ich nie słucha, iż nie mają do kogo się zwrócić. Nie chcą martwić się o swoje wypowiedzi z obawy przed obrażeniem innych i nie chcą znaleźć się w punkcie, w którym jedynym pytaniem jest: jak przyciągnąć więcej dużego kapitału? Chcą słuchać o swoim własnym życiu. Dopóki partie centrystyczne, niezależnie od tego, czym są – politycznym centrum czy jakkolwiek się teraz przegrupowują – nie zajmą się tymi kwestiami, dopóty będziemy wciąż oddawać w tej kwestii pole populistom.
LJ: Zakończmy naszą rozmowę na Argentynie, skąd Pan pochodzi. Jak ocenia Pan prezydenturę Javiera Mileiego i dzisiejszą Argentynę pod względem gospodarki i ustroju politycznego?
SI: Nie jest to jednoznaczne. Sto lat temu Argentyna była jednym z pięciu najbogatszych państw świata. Spacerując dziś po Buenos Aires, można zobaczyć to, co zostało zbudowane sto lat temu.
Podczas II wojny światowej Argentyna była neutralna i osiągała spektakularne sukcesy gospodarcze. Jednak właśnie wtedy ugruntowała się pozycja argentyńskiej wersji populistów, czyli peronistów. Przyświecającą im ideą było uzależnienie wszystkich od państwa w jak największym stopniu i zdławienie przedsiębiorczości, na ile to tylko było możliwe. Efektem tego podejścia było poprawienie standardu życia ludzi. Zapewniono opiekę zdrowotną i dotacje.
Podobna sytuacja miała również miejsce w Polsce za rządów PiS i dodatków, które byli w stanie wprowadzić, a które były bardzo ważne dla zapewnienia sobie poparcia, prawdziwego poparcia społeczeństwa. Problem polega na tym, iż trzeba być w stanie sobie na to pozwolić. A Argentyna nigdy nie była w stanie sobie na to pozwolić na poziomie, jaki obiecali peroniści. Dlatego drukowali pieniądze.
Mieszkałem w Argentynie. Ostatni raz było to w 1984 roku. Inflacja wynosiła wtedy 1200% rocznie. Żyło się z dnia na dzień, obserwując, jak pieniądze tracą na wartości. W rezultacie życie wszystkich zamieniło się w ponurą grę.
Pojawił się Milei, a jego przeciwnikiem był minister finansów ostatniego rządu peronistów, któremu udało się doprowadzić inflację do 150% rocznie. Nie można za czymś takim głosować. To śmierć dla kraju. Codzienne skupianie się na bezpieczeństwie ekonomicznym, do poziomu „Co mam zrobić z tymi kilkoma peso, które mam w kieszeni? Muszę je jak najszybciej wydać, bo jutro będą bezwartościowe” osłabia moralną duszę społeczeństwa. To straszna sytuacja. I tak Milei złamał kręgosłup inflacji.
Niestety, Milei nie ma w sobie ani krzty demokratycznego zacięcia. Ma temperament autokraty, nieco złagodzony przez fakt, iż jest intelektualistą i ekonomistą – kimś, kto myśli w szerszej perspektywie. Pod tym względem nie przypomina Donalda Trumpa. Nie wiem więc, co się tam wydarzy.
Milei nigdy nie stworzył partii politycznej. Nie ma poparcia w Kongresie, ale miał tę przewagę, iż Kongres się podzielił, ponieważ partie polityczne w Argentynie są w jeszcze gorszej kondycji niż w Stanach Zjednoczonych (czy też w Polsce). Dlatego też sytuacja jest w tej chwili niejasna. jeżeli jednak uda mu się ustabilizować gospodarkę, to ludzie dadzą mu kredyt zaufania, ponieważ – choć wydaje się to absurdalne – kiedy zagrożone jest codzienne bezpieczeństwo ekonomiczne ludzi i mają oni poczucie, iż w tym kraju nic nie działa, wówczas sięgają po demagogów.
To właśnie obserwujemy na całym świecie wraz z rosnącą popularnością populistów. A ponieważ wciąż mamy w pamięci Europę XX wieku, to istnieje obawa, iż populiści będą drogą do znacznie gorszych form represyjnych reżimów.
Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloud, Apple Podcast, Stitcher i Spotify
Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz
Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

3 tygodni temu











