Dekonstrukcja po katolicku: „Wybieraj: prawo czy sprawiedliwość”

2 miesięcy temu

Czy po roku 2000 – który uważam za symboliczną datę końca kina (więcej tu) – powstają jeszcze filmy, w których dobro jest dobrem, zło złem, a zdrowy rozsądek podpowiada, iż sprawiedliwość jest ważniejsza niż procedury i przepisy prawa? Produkcje z Jasonem Stathamem dają pod tym względem do myślenia…

Nigdy nie lubiłem Jasona Stathama. Jego styl jest drewniany i pozbawiony polotu, a często choćby poczucia humoru. Ale dałem mu szansę i zobaczywszy, jakie przesłanie przemycane jest w filmach z nim w roli głównej, zacząłem wybaczać drewno, toporność i sztywność.

Czy Jason Statham przejął schedę po twardzielach z lat 90.?

W filmach ze Stathamem powracają stare, ograne motywy walki ze złem, chronienia bezbronnych i dylematów moralnych, jakim poddani są stróże prawa czy byli żołnierze, balansujący na granicy prawa albo za tą granicą, ale zawsze szukający dobra i sprawiedliwości. Wiek XXI nadał tym motywom nieco inną dynamikę – mniej finezyjną, ale za to dynamiczną. Statham bije się, jakby był kutym na cztery łapy komandosem, choć w realnym życiu nie służył w wojsku, a jedynie był sportowcem i ćwiczył liczne sztuki walki.

Ale paradoksalnie w filmach – takich jak Teoria chaosu (2005), Blitz (2011), Protektor (2012), W obronie własnej (2013), Koliber (2013), a choćby nowszych Jeden gniewny człowiek (2021) i Pszczelarz (2024) – godne uwagi jest tempo i sposób prowadzenia narracji. Tempo jest umiarkowane (nie ma ekranowej sieczki typowej dla nowszych produkcji), a narracja ma w sobie coś z dawnej szkoły.

Nie wszystkie z tych opowieści są krystalicznie czyste pod względem moralnym. Są w nich „momenty” (łącznie z kulminacją w postaci wątku romansu z zakonnicą, o czym zaraz), ale w kwestii technicznej (w tym wypadku decydującej) należy zauważyć, co następuje. o ile podaje się zło w formie wyważonej opowieści, to odbiorca ma szanse je ocenić, a choćby potępić. Natomiast o ile podamy zło jak narkotyk (jak w większości współczesnych filmów), to zaczyna nas ono infekować i rozmiękczać nasze poglądy moralne.

We wspomnianych filmach nie ma kultu bohaterstwa. W prawie każdym z nich protagonista grany przez Stathama ma problem z alkoholem i jakiejś mierze jest degeneratem (o tym czy w Hollywood tylko degenerat może być dziś niepoprawny politycznie pisałem przy okazji serialu Goliat). Ale powodem zawsze jest jakaś trauma zawodowa podczas służby, a ostatecznie bohater staje na nogi i pokazuje bandytom gdzie ich miejsce.

Jest to cecha charakterystyczna dzisiejszego kina. Nie ma w nim już miejsca na apologię cnoty, choćby było to prymitywnie rozumiane męstwo rodem z końcówki ubiegłego wieku. Nie znaczy to jednak, iż cnota w filmach ze Stathamem nie występuje. Owszem, jest obecna, ale zawsze wplątana w jakiś konflikt moralny. Jest to wręcz intrygujące i chyba właśnie przez „nienarkotyczne”, nieco oldschoolowe tempo akcji mamy możliwość podejmować na bieżąco refleksję na temat natury dobra i zła oraz antynomii klasycznej dla lat 90. – obiektywna sprawiedliwość konta ułomny, ludzki system prawny.

Jeszcze raz z buta w pozytywizm prawny!

Film Pszczelarz to bodaj największy fenomen z wyżej wspomnianych – ze względu na datę produkcji przypadającą na rok bieżący. Bohater należy do tajnej amerykańskiej jednostki, której zadaniem jest przywracanie porządku, gdy wali się system. Podpada mu mafia oszustów, która doprowadziła do śmierci jego poczciwą sąsiadkę i, jak nietrudno się domyślić, przedsiębierze samotną zemstę. Praktycznie do końca nie wiemy, czy jest on moralny, czy tylko bezwzględny, ale pod koniec słyszmy dialog z przedstawicielem skorumpowanych sfer rządowych, którzy wszystko nam wyjaśnia.

Przede wszystkim zaś padają słowa, które są jak potężne kopnięcie w jeden z największych błędów, które prowadzą naszą cywilizację do upadku: w pozytywizm prawny (przekonanie, iż prawo ludzkie jest najwyższym prawem i negowanie ustanowionego przez Boga prawa naturalnego). Gdy agentka FBI staje przed dylematem, czy egzekwować prawo czy stanąć po stronie tytułowego Pszczelarza, on mówi do niej: Wybieraj: prawo czy sprawiedliwość.

Z kolei w filmie Blitz odnajdujemy doskonały odzwierciedlenie szaleństwa, do jakiego doszły zachodnie systemy prawne, wydane na pastwę niemęskich i nieuczciwych polityków oraz hien medialnych. Na początku widzimy jak główny bohater, policjant, natyka się w ciemnym zaułku na bandę złodziei, którzy dobierają się do czyjegoś samochodu i grożą mu nożem. On robi, co do niego należy, po czym w następnej scenie widzimy nagłówek w gazecie… „Bezbronna młodzież zaatakowana przez szaleńca z kijem hokejowym”.

Od samego początku mamy więc jasny przekaz na temat tego, jak tak zwane media głównego nurtu stały się antypaństwową piątą kolumną, która niszczy ład moralny i bierze udział w zbrodniczym dziele stawiania bandytów ponad praworządnymi obywatelami i odbierania tym drugim środków do obrony.

Rzecz dzieje się w Wielkiej Brytanii i choć bohater, podobnie zresztą jak cały komisariat, dworuje sobie z kolegi, który jest pedałem (tak, właśnie takie słowo jest używane), to jednak już wtedy widać wyraźnie, w jak samobójczy obłęd poparł ten potężny niegdyś kraj. Nie minęła dekada od premiery tego filmu, a dziś obserwujemy, jak policjanci paradują tam z homoseksualno-genderową „tęczą” i używają siły przeciwko obywatelom, którzy mówią, iż Bóg stworzył nas mężczyzną i kobietą, a bezbronne dzieci nie powinny być mordowane.

Antyfilm policyjny

Niektóre z omawianych tu produkcji wpisują się w gatunek podobny do antywesternu. Powiedziałbym, iż jest to antyfilm policyjny, w odróżnieniu od tradycyjnego cop film. Podobnie jak w antywesternie (exemplum: wspaniałe Missouri Breaks z Jackiem Nickolsonem i Marlonem Brando), mamy do czynienia z podmianą tradycyjnych ról – zły staje się dobrym, dobry staje się złym.

Nie chcąc zdradzać fabuły konkretnych filmów, powiem tyle, iż – być może choćby wbrew intencjom twórców – doszukuję się w tym motywie próby wydarcia odrobiny prawdy z zakłamanych posad tego świata. Słowem: Co z tego, iż bohater kradnie, oszukuje i zabija, skoro jego ofiarami są wyłącznie źli ludzie, a system, który powinien stać po stronie dobra, nie reprezentuje sobą niczego lepszego? Na końcu uzmysławiamy sobie, jak wielka jest hipokryzja tych, którzy chcą nam mówić, co jest zgodne z prawem, a co nie. I choć nie rozgrzeszamy bohatera z czynionego zła, to jednak nasza uwaga kieruje się do pytania zasadniczego: Czy w naszym pojęciu praworządności nie zatraciliśmy czasem odniesienia do obiektywnego prawa i do transcendencji, poprzestając wyłącznie na tym, co obrzydliwie przyziemne?

Jednego was nie uczą: gdy system siada, musisz nadrabiać, by osiągnąć rezultaty – mówi bohater jednego ze wspomnianych wyżej filmów, wyjaśniając, iż nie można łamać, ale można naginać reguły, by osiągać sprawiedliwość. Jest w tym przypomnienie o tym, co w naszej cywilizacji nazywało się niegdyś cnotą epikei, a co powinno stanowić absolutną podstawę naszej refleksji na temat stosunku do zdegenerowanego systemu prawno-politycznego (o epikei pisałem tu).

Romans z zakonnicą: bluźnierstwo czy tylko ignorancja?

Ciekawy przykład stanowi film Koliber z Agatą Buzek, która wciela się w rolę polskiej zakonnicy posługującej w Londynie. Od początku zaskakuje rzecz, którą nader rzadko widzimy w kinie hollywoodzkim, a mianowicie przedstawienie katolicyzmu w wymiarze pozytywnym i nacechowanym zdrowym rozsądkiem.

Główny bohater jest bezdomnym byłym żołnierzem sił specjalnych po traumie wojennej w Afganistanie, który uciekając przed gangsterami przypadkiem włamał się do domu zamożnego człowieka (który wyjechał na wakacje) i potraktował to jako szansę na odmianę swego życia. Siostra wydająca posiłki dla bezdomnych otrzymuje od pijanego głównego bohatera 500 funtów, który na pytanie, skąd je ma, odpowiada: A może Bóg mi to dał?

W następnej scenie widzimy jak matka przełożona sprowadza młodą zakonnicę na ziemię mówiąc: Chce to siostra zanieść na policję? Przepiliby wszystko w pubie… Dorzućmy to do funduszu żywieniowego. W ogóle przez cały film – pomijając kontrowersyjność, a momentami pretensjonalność, wątku miłosnego – katolicyzm jest pokazany zadziwiająco bez uprzedzeń.

Sam wątek „miłosny” zaczyna się od balansowania na granicy pokusy – on daje jej sukienkę, ona mówi, iż wyśle wraz z darami do Afryki, ale ostatecznie łamie się i ubiera ją, by spotkać się z nim na wernisażu. Gdy obserwujemy głównego bohatera (znów degenerat, alkoholik, który zostawił żonę i córkę), widzimy, jak zderza się „wrażliwość” człowieka tego świata, dla którego dane słowo (śluby zakonne) nie jest nieodwracalne, a habit można zdjąć tak, jak on zdjął mundur. Konsekwencja, wierność są nie ważne, liczy się tylko aktualny impuls, w którym mieszają się pożądliwość i pragnienie niesienia pomocy potrzebującym (bohater szuka zaginionej dziewczyny, którą porwał gang, a zakonnica mu pomaga).

Tak, możemy powiedzieć, iż Koliber uderza w świętość ślubów zakonnych, ale jednocześnie ukazuje dramat samej zakonnicy (która była molestowana przez trenera gimnastyki i nie została baletnicą, ponieważ apodyktyczny ojciec się temu sprzeciwił) i ostatecznie – choć motyw romansu traktuje zbyt lekkomyślnie – jednak kończy się podobnie jak w starej polskiej pieśni Ty pójdziesz górą, a ja doliną – siostra pozostaje wierna swemu powołaniu. Zaryzykowałbym twierdzenie, iż twórcy wykazali się raczej ignorancją w kwestii rozumienia istoty życia konsekrowanego, niż chęcią obrazoburczego rzucenia rękawicy katolickiemu widzowi.

Wysepka wolna od ideologii?

Z powodów wyłuszczonych wyżej filmy z Jasonem Stathamem odchodzą od klasycznego wzorca hollywódzkiej opowieści zaczerpniętego z Poetyki Arystotelesa. Ale, czego by nie powiedzieć, stanowią one jednak kawałek solidnego kina akcji wolnego od przekazu ideologicznego i choćby w dzisiejszych czasach – zachowującego zdrowy rozsądek. Choćby z tego względu warto się nimi zainteresować.

Ciekawe jest zresztą, iż sam Statham nie jest chętny, by – jak inne gwiazdy – opowiadać na lewo i prawo o swoich poglądach. I, jakby nie było, wolę nic nie wiedzieć o jego poglądach, niż słyszeć, jak gardłuje za „prawami reprodukcyjnymi” czy widzieć, jak klęka przed murzyńskimi przestępcami, a potem wygraża Donaldowi Trumpowi. Jest w jego filmach coś intrygującego – coś, co nie pozwala przejść obojętnie choćby koło wątków kontrowersyjnych. Może to wspomniane oldschoolowe tempo, a może jakaś ukryta (konserwatywna) intencja? Trudno powiedzieć.

Filip Obara

Zobacz także:

Dekonstrukcja po katolicku: Jak „homogenizacja kultury” ukradła nam wyraziste osobowości filmowe

Dekonstrukcja po katolicku: „Życzenie śmierci” – czy obywatel może wziąć sprawiedliwość w swoje ręce?

Dekonstrukcja po katolicku: „Renegat”, czyli legalizm vs. zdrowy rozsądek

Idź do oryginalnego materiału