Wakacje sprzyjają burzom, ale nie tylko tym atmosferycznym. Ostatnia burza medialna w Krakowie wybuchła nad Szpitalem im. Gabriela Narutowicza. Czy rzeczywiście sytuacja wokół tej placówki to powód do burzy?
Nie ma co budować suspensu i od razu trzeba powiedzieć, iż tak. Jeden z dwóch miejskich szpitali w Krakowie ma długi wielkie jak tradycja jego działania, a ta jest bogata i liczy prawie sto lat. W przypadku Szpitala Narutowicza przymiotnik „bogata” wydaje się jednak nie na miejscu, przynajmniej w kontekście zasobności. Podobno brakuje, bagatela, 130 milionów złotych.
Przez lata szpitalem kierowała dr Renata Godyń-Swędzioł, która oprócz działalności medycznej i prowadzenia szpitala była również aktywna politycznie. To ona była pierwszym starostą krakowskim po odrodzeniu powiatów, a później przez lata zasiadała w Sejmiku Województwa Małopolskiego, choćby jako jego wiceprzewodnicząca z ramienia Prawa i Sprawiedliwości. Zapytacie Państwo, co przedstawicielka PiS robiła w jednostce samorządu, w którym PiS nigdy nie rządził? Ano, to jest właśnie urok sposobu sprawowania władzy przez prezydenta Jacka Majchrowskiego, który w swoim prowadzeniu spraw Stołecznego Królewskiego Miasta twórczo rozwinął ewangeliczny nakaz „Pozwólcie dzieciom przyjść do mnie”. Przychodzili więc do Profesora przedstawiciele prawicy, lewicy, ludowcy, pisowcy, platformiani, a on pozwalał im na rozwijanie karier w różnych, potrzebnych samorządowi strukturach. Renacie Godyń-Swędzioł przypadła działka, na której się znała, czyli medycyna, a kiedy na przykład przyszło do głosowania w sejmiku tzw. uchwały antysmogowej, na której bardzo zależało miastu, nie zagłosowała wraz ze swoim klubem wbrew tej uchwale (czyt. wbrew stanowisku Jacka Majchrowskiego). Tak harmonijna kooperacja trwała przez lata, aż przyszedł rok 2024 i zarówno Pan Profesor, jak i Pani Doktor udali się na zasłużone emerytury. Zanim Jacek Majchrowski na emeryturę przeszedł, powołał na stanowisko nowego dyrektora Szpitala Narutowicza Mariolę Marchewkę, która podobnie jak dr Godyń-Swędzioł była związana z tym szpitalem, by nie rzec, iż znała go od podszewki.
Z tą podszewką to być może przesada, bo w późniejszych wywiadach nowa dyrektor przyznawała, iż zastała wiele milionów długu i zamknięty oddział kardiologiczny, o czym wcześniej nie wiedziała. Tak, czy inaczej, jedna z największych lecznic w Krakowie ledwo dyszy, a od podmiotów odpowiedzialnych za jej istnienie, czyli od nowej dyrekcji i władz miasta, do którego szpital należy można by oczekiwać planu naprawy. W zasadzie kolejność była taka, iż opinia publiczna oczekiwała tej naprawy od władz miasta, a władze od nowej dyrektor. I tak sobie oczekiwali jedni od drugich, aż wreszcie po roku czekania okazało się, iż planu naprawczego satysfakcjonującego władze miasta dyrekcja nie przedstawiła, za co w minionym tygodniu dyrektor Marchewka pożegnała się ze stanowiskiem.
Chocholi taniec z odwołaniem Marioli Marchewki trwał parę miesięcy i choć doszło do usunięcia dyrektora, pieniędzy w kasie Szpitala Narutowicza przez cały czas brakuje. Rzeczą, która w tej całej historii dziwi najbardziej jest chyba to, iż wszyscy -i władze miasta, i dyrekcja szpitala – tak bardzo się dziwią, iż jest źle, podczas gdy przez rok nie wdrożono żadnych radykalnych procedur naprawczych. Publicznie znane dialogi władz miasta z władzami szpitala wyglądały trochę tak, jak gdyby te pierwsze pytały tych drugich czy już lepiej, a te drugie odpowiadały, iż lepiej, a kiedy okazało się, iż nie do końca tak jest, wszyscy obrazili się na wszystkich, kto kogo mógł zwolnić, to zwolnił, ale dług od tego się nie zmniejszył.
Nie ma chyba potrzeby przekonywania kogokolwiek, iż dług tak dużego szpitala to dla krakowian spory problem, bo po pierwsze będzie sukcesywnie spłacany z ich kieszeni, a po drugie, jeżeli plan uzdrowienia ma być radykalny, to może oznaczać ograniczanie lub likwidację usług, o które trudno będzie w innym miejscu. Szkoda też, iż mamy do czynienia z sytuacją, w której podmioty odpowiedzialne zajmują się problemami dopiero gdy przyjmują one astronomiczne rozmiary.
Trudno obronić podnoszoną przez niektórych tezę, iż zły stan placówek ma związek z polityczną przynależnością tych, co nimi kierują. Ale tak samo trudno oprzeć się wrażeniu, iż dobry lekarz wcale nie musi być dobrym menadżerem. Widać to w Krakowie, który nie ma w ostatnich latach wielkiego szczęścia na tym polu, bo albo wydają na kwiaty, albo na cygara, ale może skoro bandaży i wenflonów nie brakuje, to czemu nie?
Powyższe to oczywiście ironia bezsilności, ale są pewne jaskółki nadziei. Nad zmianami w szpitalu ma czuwać wiceprezydent Stanisław Kracik, wcale nie lekarz, ale za to człowiek znany m.in. z tego, iż przed laty jako dyrektor innego krakowskiego szpitala, im. J. Babińskiego, wyciągnął go z niemałej zapaści. Wychodzi z tego, iż jednak menadżer może się czasem przydać w szpitalu bardziej niż lekarz. Skoro więc pojawiły się już jaskółki, to trzeba im patrzeć na skrzydła, bo za chwilę zacznie się jesień i jaskółki odlecą. A jak jesień to i choroby, więc przydałby się jakiś działający szpital.
Jakub Olech, politolog, wykładowca akademicki, krakowianin z importu, obserwator (bliższy) i uczestnik (dalszy) życia miasta i regionu.