W niedzielę w krakowskim kościele redemptorystów na spotkaniu z sympatykami Radia Maryja wystąpił Przemysław Czarnek. Pytany o plan działania PiS, zapowiedział, iż jeżeli kandydat partii wygra za rok wybory, to PiS „nie będzie czekał do 2027 roku”, tylko od razu przejmie władzę. Dzień później, w poniedziałek, w tygodniku braci Karnowskich „Sieci” ukazał się wywiad z Jarosławem Kaczyńskim, w którym prezes PiS stwierdził, iż konstytucja w Polsce przestała obowiązywać i po zmianie władzy trzeba będzie przyjąć nową, a jeżeli nie zbierze się konstytucyjna większość dwóch trzecich, to w jej miejsce przyjąć jakiś „akt zastępczy”.
Obie te wypowiedzi jeszcze bardziej eskalują i tak już w ostatnich miesiącach napiętą do granic retorykę głównej partii opozycji. W reakcji na słowa Czarnka i Kaczyńskiego pojawiły się choćby opinie, iż politycy PiS zapowiadają zamach stanu. Czy faktycznie jest się czego obawiać?
Gra Czarnka mieści się w regułach…
Wypowiedzi Czarnka da się jeszcze bronić jako zapowiedzi ostrej, ale mieszczącej się w konstytucyjnych regułach gry politycznej. Były minister edukacji, rozwijając swoją myśl o „przejmowaniu władzy” po wyborach prezydenckich, wyraźnie dał do zrozumienia, iż miałoby się to stać w wyniku rozmów z PSL i Konfederacją, jakie – jak zasugerował – już się toczą.
Inaczej mówiąc, Czarnek zapowiedział, iż zwycięstwo kandydata PiS w wyborach prezydenckich okaże się katalizatorem, prowadzącym do odwrócenia sojuszy w obecnym Sejmie. Teoretycznie mogłaby w nim bowiem powstać nowa, większościowa koalicja, wspierana przez kluby PiS, PSL i Konfederacji. Wspólnie dysponują one 240 mandatami, a więc dziewięcioma więcej niż wynosi większość bezwzględna w Sejmie. Koalicja taka mogłaby więc powstać, choćby gdyby część posłów ludowców albo Konfederatów nie była gotowa jej poprzeć – tym bardziej iż w odwodzie pozostało czterech posłów koła Kukiz ’15.
Takie odwrócenie sojuszy byłoby z pewnością głęboko rozczarowujące dla wyborców obecnej koalicji, u wielu z nich wywołałoby poczucie oszukania, a choćby zdrady przez PSL. Z całą pewnością ludowcy, wchodząc w sojusz z PiS, nadużyliby zaufania ludzi, którzy poparli ich 15 października zeszłego roku, czy mówiąc bardziej brutalnie – sprzeniewierzyliby się swojemu mandatowi. Tym bardziej, iż jako część koalicji z Hołownią przekonywali, iż tylko silna Trzecia Droga ochroni nas przed trzecią kadencją PiS.
Mandat posła i senatora jest jednak w polskim systemie wolny – na dobre i na złe. Zmiana frontu przez ludowców w przypadku wygranej PiS nie naruszałaby więc w niczym konstytucyjnych reguł. Inna sprawa, na ile to prawdopodobny scenariusz? Choć także ze strony polityków rządzącej koalicji można usłyszeć obawiające się go głosy, to zwycięstwo kandydata PiS w wyborach prezydenckich jest po pierwsze mało prawdopodobne, a po drugie może nie rozwiązać problemów z brakiem zdolności koalicyjnej tej partii. Nie rozwieje choćby pamięci o tym, jak PiS postępowało w przeszłości z takimi partnerami jak Samoobrona czy Porozumienie Gowina.
…ale słowa Kaczyńskiego budzą niepokój
O wiele bardziej niepokojące są słowa Jarosława Kaczyńskiego. Lider PiS nie tylko stwierdza w rozmowie z braćmi Karnowskimi, iż konstytucja w Polsce przestała obowiązywać, ale też pytany przez nich o to, czy po zmianie władzy nie wystarczy po prostu „zacząć jej przestrzegać”, odpowiada, iż nie. „Coś, co się rozpadło, co okazało się niesłychanie słabe, wręcz gliniane, nie może być podstawą ustroju” – mówi.
Co ciekawe, jako przykłady tego, iż konstytucja nie działa, Kaczyński podaje zmiany w TVP oraz prokuraturze krajowej. Ani TVP, ani prokurator krajowy nie są organami konstytucyjnymi. Przepisy oddające prokuratorowi krajowemu niemal całkowitą kontrolę nad pracami prokuratury i uniemożliwiające jego odwołanie bez zgody prezydenta zostały wprowadzone tuż przed przegranymi przez PiS wyborami. Można spierać się na temat trybu przeprowadzenia zmian w TVP czy w prokuraturze, ale zmiany te nie naruszały w niczym fundamentów ustrojowych RP – choć uderzały w interesy PiS w dwóch instytucjach, gdzie, jak liczył Kaczyński, partii uda się zabetonować swoje wpływy na długo po przegranych wyborach.
Co najbardziej niepokojące, Kaczyński zapowiada uchwalenie „nowego aktu zasadniczego” „być może zastępczego” w oczekiwaniu na wyłonienie się nowej konstytucyjnej większości. Byłoby to całkowicie niekonstytucyjne działanie. Nowa większość sejmowa nie może stwierdzić, iż konstytucja przestała obowiązywać i nie mając większości konstytucyjnej uchwalić sobie nowej, choćby o przejściowym charakterze.
W tym nowym „akcie zasadniczym” miałaby się przy tym znaleźć, jak mówił Kaczyński, instytucja Rady Stanu, która dysponowałaby podporządkowanymi sobie instytucjami siłowymi, chroniąca takie instytucje jak TVP czy prokuratura przed bezprawnym przejęciem przy okazji zmiany władzy. Rada Stanu miałaby w dodatku uzupełniać swój skład przez kooptację, poza jakąkolwiek demokratyczną kontrolą.
Pomysł Kaczyńskiego, gdyby został zrealizowany w tej formie, w zasadzie zakończyłby przygodę Polski z liberalną demokracją. PiS zabetonowałbym wszystkie najważniejsze instytucje w kraju – sądy, prokuraturę, media publiczne – a na straży tych zmian postawiłby specjalną instytucję z podporządkowanymi sobie organami siłowymi, w której zasiadałyby wyłącznie ludzie wskazani przez partię. Taki ustrój to recepta albo na faktyczną monopartyjną dyktaturę, albo na wojnę domową.
Chodzi tylko o konsolidację szeregów?
Gdyby Kaczyński wypowiadał się w ten sposób jako lider partii zmierzającej do władzy, należałoby się bać. Wypowiada je jednak jako lider formacji znajdującej się w głębokiej defensywie, wycofującej się na z góry upatrzone pozycje, działającej w trybie konsolidacji i zwierania szeregów na trudne czasy.
Przez całą historię III RP Kaczyński, gdy tracił władzę i nadzieję na jej szybkie odzyskanie, radykalizował się. Po upadku rządu Olszewskiego wściekle atakował Wałęsę, organizując marsze na Belweder, gdzie palono kukłę Bolka oraz atakował swoich przeciwników jako agentów. Po Smoleńsku zarzucał Tuskowi i PO odpowiedzialność za śmierć prezydenta Kaczyńskiego, PiSowska propaganda posuwała się choćby do sugestii, iż Tusk mógł uczestniczyć w jakimś niecnym smoleńskim spisku wspólnie z Putinem. Odkąd PiS przegrał wybory w październiku zeszłego roku, Kaczyński powtarza, iż PO jest „partią zewnętrzną”, na zlecenie Niemiec dążącą do likwidacji państwa polskiego i pacyfikacji opozycji, posługując się w tym celu torturami na takich osobach, jak pewien uwikłany w aferę Funduszu Sprawiedliwości ksiądz.
Im bardziej Kaczyński zbliżał się do władzy, tym bardziej jednak łagodził ton. Gdy już ją przejmował, w praktyce w zasadzie nie wyciągał konsekwencji ze swoich najbardziej radykalnych wypowiedzi z czasów opozycji.
Nie można wykluczyć, iż także dziś zapowiedzi stworzenia „Rady Stanu” – które brzmią dziś trochę jak fantazje bankruta o tym, na co będzie wydawał swoje miliardy, gdy już odzyska fortunę – nie tyle wyrażają realne ustrojowe plany PiS, ile są narzędziem mobilizacji i konsolidacji elektoratu. Kaczyński przyznaje zresztą w rozmowie z Karnowskimi, iż dziś kluczowa jest konsolidacja środowisk niezgadzających się z obecną polityką.
Jak długo uda się utrzymać PiS za kordonem?
Z drugiej strony nie da się też po prostu zignorować tego, co mówi Kaczyński, zapowiedzi, iż jeżeli odzyska władze, to nie będzie respektował żadnych konstytucyjnych reguł, bo te jego zdaniem już i tak nie obowiązują. O ile tak długo, jak PiS nie łamie prawa, państwo nie powinno przesadnie reagować na taką retorykę, to trudno jest też dziś udawać, iż PiS pełni dziś rolę normalnej, respektującej reguły opozycji, z którą można by się np. porozumieć w sprawie rozwiązania klinczu, jaki w wyniku reform resortu Ziobry i kancelarii prezydenta zaoponował w wymiarze sprawiedliwości.
Jedyna nadzieja w tym, iż podobna retoryka, choćby jeżeli konsoliduje szeregi PiS, jednocześnie odpycha normalsów i odbiera PiS zdolność koalicyjną, konsolidując obecną „koalicję kordonową”. Pytanie, które dziś wydaje się kluczowe, brzmi: czy uda się jej utrzymać PiS za kordonem tak długo, aż wymusi to zmianę prawicy z siły dziś niemalże insurekcyjnej, a z pewnością przynajmniej werbalnie odrzucającej konstytucyjne reguły i prawo przeciwników do udziału w demokratycznej grze, w formację zdolną grać zgodnie z regułami, odgrywać rolę opozycji, a choćby partii władzy, bez przewracania stolika.