Z Magdaleną Gacyk rozmawiamy o tym, kim są cyborgi, do czego dążą i jak wpływają na nasze życie.
Magda Gacyk
Dziennikarka, analityczka trendów technologicznych, konsultantka polskich startupów w Dolinie Krzemowej, socjolożka i tłumaczka, posługująca się sześcioma językami. Od dwóch dekad obserwuje i opisuje nowe zjawiska na styku techniki, ekonomii i kultury w Silicon Valley. Autorka książek „Zabawy w Boga. Ludzie o magnetycznych palcach” i „Ścigając Steve’a Jobsa. Historie Polaków w Dolinie Krzemowej”. W czasie wolnym: instruktorka karate i pasjonatka narciarstwa, windsurfingu, nurkowania i wspinania.
(Wywiad jest zredagowaną i uzupełnioną wersją podcastu Czy masz świadomość? pt. „Zabawy w Boga. Cyborgi żyją wśród nas”).
Rafał Górski: Czy cyborgi żyją wśród nas?
Magdalena Gacyk: Żyją, mają się dobrze, jest ich coraz więcej (śmiech). A tak poważnie: wszyscy kiedyś w jakimś wymiarze będziemy cyborgami. Bo jeżeli cyborg, cybernetyczny organizm to – zgodnie z definicją – połączenie człowieka z maszyną (w latach 60., 70.), a teraz z technologią, to każdy z nas w jakiś sposób korzysta z tego zespolenia z technologią, chociażby ze względów medycznych. Korzystamy przecież z zaawansowanych szkieł kontaktowych, z implantów ślimakowych albo z bionicznych kończyn – można wymieniać adekwatnie w nieskończoność i nie jest to tak straszne, jak często się ludziom wydaje.
To, o czym Pani mówi, to takie pierwsze kroki, ale jak pójdziemy dalej, w przyszłość, to być może zaczniemy się zastanawiać, gdzie jest granica między człowiekiem a cyborgiem.
Gdzie człowiek, a gdzie cyborg? Przede wszystkim nie stawiałabym osobno człowieka, a osobno cyborga. To jest fantastyczny straszak. Kiedy myślimy o cyborgach, wydaje się nam, iż to jakieś zupełnie inne twory, myślące inaczej, eksperymentujące, zbyt odważnie i zbyt drastycznie ingerujące we własne organizmy.
Pozwolę sobie na krótką dygresję. Poznałam środowisko cyborgów, zagłębiałam się w tę subkulturę przez cztery lata, kiedy zbierałam materiał do książki „Zabawy w Boga”. Rzeczywiście niektóre eksperymenty wydawały się nie tylko odważne – to jest eufemizm – ale brawurowe lub potencjalnie niebezpieczne. Nie zawsze zresztą się dobrze kończyły. Cyborgi, wśród których przebywałam, marzyły o utożsamieniu się z technologią, z maszyną. Często wiązało się to z nielegalnymi operacjami, próbami poszerzania sobie zmysłów. Wstrzykiwano lub wkładano sobie elektroniczne urządzenia, które miały pomóc lepiej słyszeć. To były udane doświadczenia. Ale na przykład próby wzmacniania kości nakładanymi bezpośrednio na nie ochraniaczami z pianki zrobionej z materiału nienewtonowskiego kończyły się odrzuceniem transplantu, bo było to obce ciało, którego organizm nie przyjął.
Wracając do pytania, czy gdzieś jest granica między człowiekiem a cyborgiem: i jest, i jej nie ma. o ile popatrzymy na historię nauki, to znajdziemy lekarzy, na przykład badaczy układu immunologicznego lub hormonalnego, którzy bardzo odważnie, teraz bym powiedziała straceńczo, eksperymentowali na sobie, ale wtedy mówiło się, iż robią to w imię nauki. Kilku z nich o mało nie zeszło z tego świata. Czy w tej chwili prowadzone eksperymenty też mogą być niebezpieczne?
Tak, bo każda technologia jest jak kij bejsbolowy: można nim rozegrać świetny mecz, można przybić gwóźdź, o ile nie mamy pod ręką młotka, a można rozwalić komuś czaszkę.
Pierwszy raz słyszę porównanie technologii do kija bejsbolowego, to interesująca metafora. Najczęściej mówi się, iż te technologie są jak nóż: możemy nim zabić człowieka, ale możemy pokroić chleb i posmarować go masłem. Wydaje mi się, iż technologie, które są związane chociażby z szeroko rozumianą sztuczną inteligencją czy biologią syntetyczną, nie są już tak proste do okiełznania jak technologie typu nóż czy kij bejsbolowy. Tutaj zaczyna się po prostu zabawa, tak jak Pani mówi, trochę w Pana Boga, ale adekwatnie też w rosyjską ruletkę. Czy my jako ludzie nie dążymy do samozagłady?
Balansujemy między zagładą a rozwojem przez całą historię ludzkości.
W XX wieku, kiedy i Stany Zjednoczone, i Związek Radziecki eksperymentowały z bronią biologiczną, przeprowadzono w USA eksperymenty , które mogły się fatalnie skończyć dla olbrzymiej populacji. Podobno w latach 70. rozpylono nad San Francisco bakterię, która miała tylko sprawdzić, jak się roznosi broń biologiczna. Bakteria, która miała być całkowicie bezpieczna i nieszkodliwa, doprowadziła do wielu zachorowań.
Albo spójrzmy na odkrycia, a potem pracę niejakiego Fritza Habera, który stworzył nawóz ze środkiem owadobójczym. Ten specyfik uchronił od śmierci dziesiątki tysięcy robotników sezonowych i rolników w Ameryce Południowej, którzy często ginęli z powodu różnych komplikacji po ukąszeniu przez jakieś owady. Tenże Fritz Haber, okrzyknięty w Ameryce Południowej zbawicielem dla tych prostych farmerów, zaczął „doskonalić” swoje odkrycia i wynalazł cyklon B.
Więc każda technologia, nie tylko ta teraz, ale każda wymyślona przez człowieka, niesie z sobą zagrożenie.
Każda, choćby na pierwszy rzut oka najbardziej zbawienna.
Działamy bez cenzury. Nie puszczamy reklam, nie pobieramy opłat za teksty. Potrzebujemy Twojego wsparcia. Dorzuć się do mediów obywatelskich.
Wzmocnij kampanie obywatelskie Instytutu Spraw Obywatelskich
Przekaż swój 1,5% podatku:
Wpisz nr KRS 0000191928
lub skorzystaj z naszego darmowego programu do rozliczeń PIT.
Przypominają mi się słowa Stanisława Lema, który mówił, iż każda technologia ma swoją ciemną, nieprzewidywalną stronę. Nie ukrywam, iż zazdroszczę Pani bycia w Dolinie Krzemowej i poznania tych ludzi. Myślę, iż dla naszych Czytelników ta rozmowa może być niepowtarzalną okazją zbliżenia się chociaż trochę do stanu umysłów ludzi, którzy w bardzo dużym stopniu, mają wpływ na nasze życie. I będą mieć ten wpływ coraz większy.
„Polityk obiecuje wyborcy nieśmiertelność” to tytuł jednego z rozdziałów Pani książki „Zabawy w Boga”. Co znajdzie w nim czytelnik, który sięgnie po tę książkę?
Znajdzie opowieść o pierwszym kandydacie Partii Transhumanistycznej na prezydenta Stanów Zjednoczonych. Członkowie tej partii wierzą, iż nadszedł czas, kiedy dzięki technologiom człowiek może znacznie efektywniej sterować swoim losem, ewolucją, iż to jest ten moment w historii ludzkości, kiedy mamy wpływ na to, jak wyglądamy, jakie mamy moce czy jesteśmy w stanie poszerzyć nasze zmysły o takie dodatkowe umiejętności jak magnetorecepcja i tak dalej.
Tenże kandydat, Zoltan Istvan, były dziennikarz National Geographic, w pewnym momencie swojego życia znalazł się bardzo blisko śmierci. I wtedy pomyślał, iż nie chce umierać. Od tego momentu poświęcił się propagowaniu idei, iż starzenie się jest chorobą, a śmierć nie jest wyrokiem, tylko czymś, z czym możemy walczyć. Tak naprawdę to nihil novi sub sole. Podobne przemyślenia znajdziemy już w starożytnych pismach, gdzie bohaterowie starali się zyskać albo wieczną młodość, albo nieśmiertelność. Szukali tego w czarodziejskich źródełkach, próbowali stworzyć kamień filozoficzny, który miał zapewnić wieczne życie. Zoltan Istvan na potrzeby kampanii prezydenckiej zbudował immortality bus, autobus nieśmiertelności: przerobił na symboliczną trumnę autobus z 1978 roku – pomalował go na brązowo, ozdobił 66 olbrzymimi plastikowymi kaliami. Tym autobusem wraz z dziennikarzami kilku portali, francuskiej telewizji, MTV i innych (ja również brałam w tym udział) ruszył z zachodniego wybrzeża na wschód, żeby szerzyć swoje idee.
Istvan nie wygrał wyborów (to był rok 2016, starcie Donalda Trumpa z Hilary Clinton). Miał świadomość, iż jest z góry skazany na przegraną, ale uważał, iż warto mówić o tym, iż możemy żyć dłużej i lepiej.
Nie wszyscy, którym się marzy taka stuprocentowa kontrola nad swoim losem, marzą o nieśmiertelności. Niektórzy chcą po prostu żyć zdrowiej, lepiej, jak najdłużej.
Zoltan w tej chwili ma trzy winnice w różnych częściach świata i produkuje wina z nootropikami, czyli substancjami, które wspomagają pracę mózgu, zwiększają koncentrację, skracają czas reakcji na bodźce. Natomiast ideologię transhumanistyczną, w wersji nieco zmodyfikowanej, przejęli najbardziej znani techwizjonerzy Doliny Krzemowej, którzy zakładali „wielką piątkę”, czyli Apple, Microsoft, Alphabet, czyli firma-matka Googla, Amazon. Oni wszyscy się starzeją i żaden z nich nie chce umierać, więc kierując się egoizmem, przeznaczają ogromne fundusze na to, by człowiek ostatecznie żył wiecznie.
Chciałbym tu przywołać kolejne słowa z Pani książki „Zabawy w Boga”: „Jako namaszczony przez kierownictwo partii kandydat na prezydenta postanowił wedrzeć się na polityczne salony przebojem i któregoś czerwcowego dnia 2020 roku ogłosił, iż właśnie wyhodował kotlecik z ludzkiego mięsa”. Co ma Pani na myśli?
To taka niesmaczna anegdota. Jej bohaterem jest Ben Zion, kolejny po Zoltanie Istvanie przewodniczący amerykańskiej Partii Transhumanistycznej, osoba zbyt ekscentryczna choćby jak na ekscentrycznych cyborgów i transhumanistów. Chcąc dotrzeć do mainstreamu i większej grupy odbiorców, postanowił wyhodować sztuczne mięso. Troszeczkę już się oswoiliśmy z konceptem sztucznego mięsa tworzonego z komórek macierzystych, mówi się, iż jest to bardzo przyszłościowy i potencjalnie niezwykle intratny przemysł.
Szokujące było natomiast to, iż on w laboratorium wyhodował własne komórki.
Udało mu się zebrać nieco bezkształtnej mięsnej masy i postanowił na YouTubie zrobić transmisję z jedzenia kotlecika, z autokanibalizmu adekwatnie.
Brzmi to straszliwie, wyglądało też dość okropnie. Nie udało się dokończyć konsumpcji. Po tym sensacyjnym działaniu Ben Zion stracił tytuł przewodniczącego Partii Transhumanistycznej. Słuch o nim zaginął. Myślę, iż słusznie przepadł w mrokach transhumanistycznej historii.
Zapraszamy na staże, praktyki i wolontariat!
Dołącz do nas!Kiedy czytałem tę książkę, to mocno mnie zelektryzowało, iż w polskiej debacie publicznej nie pojawia się temat Partii Transhumanistycznej i wysuwanych przez nią kandydatów na prezydentów Stanów Zjednoczonych.
Oni w obecnych wyborach nie wystawiali swojego kandydata, natomiast kiedy startował Zoltan, to było to na tyle marginalne politycznie, iż do takiej ogólnej społecznej świadomości nie przedarła się informacja, iż transhumaniści zamierzają rządzić krajem. Tego typu partie funkcjonują w kilkunastu krajach na świecie. W Polsce również mamy Partię Transhumanistyczną, ale ona pełni bardziej funkcję think tanku, towarzystwa wymiany idei. Cyborgizm przez ostatnie lata bardzo się bowiem zmienił. To już nie są radykalne idee, ponieważ techwizjonerzy namaścili swoimi pieniędzmi te wszystkie koncepcje ingerowania w ludzkie organizmy, czasami odważniejsze, niż byśmy chcieli . W związku z tym okienko Overtona, które pokazuje, co jest społecznie do przyjęcia, a co nie, zaczyna się przesuwać.
Coraz częściej korzystamy z takiego cyborgizmu ubieralnego, bo czym innym są te nasze smartwatche – zegarki, które potrafią rejestrować i analizować biomarkery z naszego organizmu.
To wszystko idzie w kierunku mniej inwazyjnym, ale to cyborgom, które zaczynały swoją działalność w Wielkiej Brytanii w latach 80., a potem w późnych latach 90. zaczęły pojedynczo pojawiać się w Dolinie Krzemowej, zawdzięczamy przekonanie, iż można by coś pokombinować i to wcale nie musi się tragicznie skończyć.
Moje kolejne pytanie wiąże się z olbrzymimi pieniędzmi, którymi firmy technologiczne wzmacniają ten cały ruch: kto skorzysta, a kto straci na zabawach w Boga?
Powiedziałabym tak bardzo ogólnikowo, iż wszyscy zyskają i wszyscy stracą, bo to jest miecz obosieczny. Często podnoszona jest kwestia przyszłości cyberpunkowej, czyli takiej, w której mamy elity z dostępem do rozmaitych zaawansowanych technologii i niziny społeczne, których nijak na nie nie stać. I taki scenariusz jest prawdopodobny, ale niekonieczny.
Przez całe swoje dzieje ludzkość balansuje między zagładą a progresem i tutaj też jest to widoczne. Nie da się zahamować postępu.
Witkacy zwykł mówić, iż próba powstrzymania postępu jest jak kładzenie gałązki wierzbiny na torach w nadziei, iż się zatrzyma rozpędzoną lokomotywę. o ile mogę sobie pozwolić na osobistą opinię: trzeba kontrolować i pilnować, żeby wrodzona chciwość ludzka nie wpłynęła na to, iż te technologie pójdą w niepożądanym kierunku. Bo możemy przy pomocy sztucznej inteligencji znajdować nowe molekuły, tworzyć z nich niezwykle obiecujące lekarstwa, fundować nowe terapie, a możemy pójść w tym kierunku, iż przy pomocy sztucznej inteligencji będziemy tworzyć tzw. designer babies, czyli dzieci projektowane na życzenie, o odpowiednim kolorze oczu, wzroście, poziomie inteligencji i tak dalej. W tej chwili jest to zakazane, ale przypominam: okienko Overtona. To wszystko się przesuwa. To, co wydawało nam się straszliwe i niezbadane, i w gruncie rzeczy powinno pozostać niezbadane, w tej chwili jest czymś, co coraz odważniej badamy i w czym grzebiemy.
Jest w tej chwili nie cyborg, ale bardziej biohacker, Brian Johnson, najbardziej przebadany człowiek świata. Jest miliarderem, który całą swoją fortunę przeznacza na to, żeby pokazać, jak najzdrowiej żyć. Eksperymentuje na sobie w takich bardzo prostych zwyczajach jak sen czy dieta, ale korzysta również z terapii genowej. Dzieli się wynikami tych wszystkich doświadczeń zupełnie za darmo z szeroką rzeszą fanów i krytyków. W końcu ktoś się tym zajmie na poważnie. Czy będą to Chiny, gdzie prawodawstwo jest bardzo luźne, jeżeli chodzi o ingerencje w DNA człowieka, czy jakikolwiek inny kraj, nie powstrzymamy tego. Powinniśmy tylko pilnować, żeby było to robione jak najbardziej etycznie.
W takim razie pojawia się pytanie: czy przyszłość nas potrzebuje? Co podpowiada Pani szósty zmysł?
Ależ przyszłość nigdy nas nie potrzebowała. My naprawdę nie jesteśmy królami stworzenia, to biblijne przekonanie, iż mamy czynić sobie ziemię podległą, jest totalnie chybione.
Różnimy się od innych stworzeń, ale wcale nie jesteśmy lepsi. Świat sobie świetnie poradzi bez nas.
W epoce coraz bardziej hulającego antropocenu fakt, iż jest coraz więcej osób o otwarcie antyhumanistycznym nastawieniu, czyli takim, które mówi: „przestajemy się rozmnażać, nie nękamy już planety swoim coraz bardziej eksploatacyjnym wobec zasobów Ziemi istnieniem, wcale nie jesteśmy światu potrzebni”, nie bierze się znikąd. I myślę, iż jedyne, co możemy zrobić, to starać się bardzo ostrożnie po tej naszej planecie stąpać. Jak mówią rdzenni mieszkańcy Ameryki Północnej z ludu Lakota: tak naprawdę to, co zostaje po nas, to jest ślad stóp. Uważajmy, aby ten ślad stóp był delikatny, subtelny i nie powodował zniszczeń.
Czy coś zmieniło się na świecie od czasów wydania Pani książki? Chodzi mi o jakąś jedną kluczową sprawę, która może okazać się changemakerem w tym obszarze.
O jednej już wspomniałam, mianowicie cyborgizm zmienił swoje oblicze i przestał być tak głęboko inwazyjny. Wcześniej dochodziło do nielegalnych zabiegów w nielegalnych laboratoriach. Prawnie nic takiego nie mogłoby mieć miejsca, żaden lekarz, żadna klinika czy szpital nie zgodziliby się na wszczepienie komukolwiek cyberimplantu w dowolne miejsce, więc cyborgi tworzyły nielegalne laboratoria, gdzie było naprawdę sterylnie. Byłam zaskoczona ich bardzo profesjonalnym podejściem. Byli wśród nich byli pielęgniarze i lekarze, ale wszystko incognito.
To się zmieniło. Teraz mówimy coraz częściej o cyborgizmie ubieralnym, który polega na tym, iż możemy założyć sobie technologię i zdjąć ją w dowolnej chwili, iż nie jesteśmy niewolnikami urządzeń elektronicznych, które w nas tykają, no chyba iż jest to rozrusznik serca, jeden z przykładów cyberimplantu.
I druga rzecz: nasz świat zmienił się tak mocno i tak szybko, iż zanikają subkultury.
Przyczyn jest kilka. Są to media masowe, łącznie z mediami społecznościowymi, i jest to globalizacja cyfrowa. Skończyły się czasy takich specyficznych subkultur jak właśnie cyborgia, wcześniej punki, a jeszcze wcześniej hipisi. Żyjemy w tak połączonym, usieciowanym społeczeństwie, iż nie ma szans na stworzenie małej, wyraźnie odznaczającej się subkultury. Wszystko natychmiast rośnie, jak chociażby liczba fanów K- popu, koreańskiej muzyki pop, których było na początku niewielu, a teraz są setki tysięcy.
Jakiego ważnego pytania nikt Pani jeszcze do tej pory nie zadał w obszarze, o którym rozmawiamy, i jaka jest na nie odpowiedź?
Bardzo dziękuję Panu za to pytanie, bo wydawałoby się, iż już chyba pytano mnie o wszystko. Brakowało mi natomiast takiego ludzkiego podejścia do cyborgów. Żeby ktoś mnie zapytał: „A jakie są te cyborgi jako ludzie na co dzień? Czy da się je lubić?”. I ja bym wtedy powiedziała, iż tak, iż to są bardzo zwyczajni, normalni ludzie z niezwyczajnymi marzeniami. A może wcale nie takimi niezwyczajnymi, bo każdemu z nas marzy się życie bez chorób, życie jak najdłuższe, produktywne, może też z jakimiś szczególnymi talentami, darami.
A cyborgi to wcale nie są takie demony z science fiction, które żywią się tylko elektroniką i informatyką.
Kiedy poznałam kolejnych, byłam absolutnie wzruszona, iż są to ludzie, którzy na przykład bardzo dbają o środowisko. Oni ogromnie pilnowali, żeby na zlotach cyborgicznych czy na jakichś tajnych spotkaniach śmieci były segregowane, żeby używać opakowań biodegradowalnych, mieli toalety najbardziej ekologiczne jak się dało i tak dalej.
Często pytano mnie o cyborgi, jakby to byli jacyś kosmici, najeźdźcy z innych światów, którym obce były ludzkie emocje i uczucia. A oni przecież często mieli rodziny, domki kupione na kredyt, mieli życie całkowicie poza tymi eksperymentami i działaniami, które często naprawdę motywowane były chęcią zmiany świata – to bym bardzo chciała podkreślić: taką prawdziwą chęcią. Bo kiedy mówimy o techwizjonerach, o tych wielkich korporacjach, to tam zysk przesłonił wszystko, słupki w Excelu muszą się zgadzać, budżet musi się spinać.
A te cyborgi próbowały robić coś, by polepszyć świat.
Na sam koniec chciałabym opowiedzieć o jednym z nich. Josiah Zayner był niezwykle obiecującym naukowcem, pracował w NASA. Pochodził z bardzo biednej części Stanów Zjednoczonych i tę biedę dobrze pamiętał. I kiedy zgłosił się do niego jego wuj, prosząc o wymianę baterii w rozruszniku (wuj stracił ubezpieczenie medyczne, co bardzo często w Stanach Zjednoczonych wiąże się z potencjalnym bankructwem), Josiah był zmuszony odmówić. Uznał, iż nie może, iż nie ma umiejętności, iż to by było zbyt ryzykowne, ale to nim tak wstrząsnęło, iż postanowił, iż zrobi co w jego mocy, żeby wszyscy, nie tylko najbogatsi, mogli z tych technologii skorzystać. Rzucił pracę w NASA, bo uznał, iż nie może pracować nad podbojem Księżyca i Marsa, kiedy jego wuj umiera, bo nie stać go na głupią baterię w rozruszniku. I od tego czasu Josiah pozostaje wierny swoim ideałom.
Dziękuję za rozmowę.