Liberalne partie polityczne prawie nigdy i nigdzie po 1945 r. nie były potężne. Natomiast potężnie wpływowy okazał się liberalny paradygmat ustrojowy. I chociaż nie był ruch jednokierunkowy (spore sukcesy w zakresie wpływania na kształt konsensusu odnosiła naturalnie także socjaldemokracja), to jednak w okresie około 60 lat po II wojnie światowej obserwowaliśmy zjawisko, które można nazwać „dyfuzją” idei liberalnych.
Polska już od kilkunastu lat jest jedną z ważniejszych i baczniej obserwowanych aren walki pomiędzy liberalną demokracją a siłami autorytarnej prawicy, które domagają się korekty ustrojowej. Natomiast relatywnie nowym zjawiskiem jest świadomość, iż także po lewej stronie istnieją społeczne siły, które wypatrują kresu liberalnej demokracji z nadzieją i entuzjazmem. Szeroko komentowane były choćby ostatnio poglądy i postawy wyborców Adriana Zandberga z I tury, którzy w Internecie ogłaszali swoją odmowę oddania w II turze wyborów prezydenckich głosów na kandydata liberalnego centrum, choć jego jedynym konkurentem był na tym etapie „rasowy” przedstawiciel prawicy autorytarnej. W tym kontekście padało wiele słów potępienia, a przede wszystkim zdumienia. jeżeli jednak spojrzymy na trendy debaty społecznej i politycznej w znacznej części państw Zachodu ostatnich lat, to z łatwością dostrzeżemy prawidłowość, iż jaskrawa lewica nie staje z liberalnym centrum do sojuszu przeciwko skrajnej prawicy. Raczej staje z boku, usiłuje (o ile pozwala na to jej potencjał – w Polsce dalece nie pozwala) tworzyć trzeci biegun, a niekiedy demonstruje Schadenfreude w obliczu porażek sił liberalno-demokratycznych.
Liberalne partie polityczne prawie nigdy i nigdzie po 1945 r. nie były potężne. Natomiast potężnie wpływowy okazał się liberalny paradygmat ustrojowy (obejmujący nie tylko instytucje państwa, ale także zasadnicze kierunki polityki społeczno-ekonomicznej). I chociaż nie był ruch jednokierunkowy (spore sukcesy w zakresie wpływania na kształt konsensusu odnosiła naturalnie także socjaldemokracja), to jednak w okresie około 60 lat po II wojnie światowej obserwowaliśmy zjawisko, które można nazwać „dyfuzją” idei liberalnych. Rozprzestrzeniały się one po całym niemal spektrum politycznym, przeobrażając partie socjaldemokratyczne, chadeckie, ludowe czy konserwatywne w częściowo liberalne. Proces ten pogłębiał się aż do punktu, w którym (około 2010 r.) wszystkie te partie – tworzące razem europejski mainstream – zaczęto nazywać skrótowo i dla ułatwienia analizy „liberalnymi”.
Coraz więcej wyborców zaczynało jednak narzekać na brak faktycznej alternatywy programowej. Na to niezadowolenie nałożył się okres kryzysów lat 2008-15, od krachu światowych finansów, poprzez kryzys zadłużenia strefy euro, po najcięższy z nich – kryzys migracyjny. Postawa rosnącej jak na drożdżach grupy wyborców stawała się antyelitarna. Odrzucano więc ów partyjno-polityczny mainstream, w całości identyfikowany teraz jako „liberałowie”, co stopniowo przeradzało się w totalne odrzucenie istniejącej rzeczywistości liberalnej demokracji. Pomijane wcześniej i traktowane bardziej jako komedianci, skrajne siły polityczne dostrzegły swoją szansę. Obok mainstreamu pojawiła inna opcja, już teraz realnego wyboru, antysystemowa, antyelitarna, trafiająca idealnie w nowy Zeitgeist. Skrajna prawica była prawicą wolną od „zainfekowania” liberalizmem w toku wspomnianej „dyfuzji”, zaś skrajna lewica była antyliberalną lewicą. Znacznie silniejszy przyrost poparcia dla pierwszej wynikał z przyjęcia przez nią de facto pozycji prawicowo-lewicowej, czy z sięgnięcia po hasła rozbudowanego państwa socjalnego w miejsce leseferyzmu czy libertarianizmu, z którym wcześniej eksperymentowała. Jednak na poziomie dyskursu społecznego, sieciowego, uniwersyteckiego słaba w wyborach skrajna lewica także była w stanie odciskać widoczne piętno na zmieniającym się krajobrazie Zachodu. Stało się jasne, iż paradygmat liberalny stał się ofiarą własnego sukcesu, owej „dyfuzji”. Oto zrodziły się potężne siły, które od kilkunastu lat zaklinowały liberalizm w nieustannie zaciskającym się imadle. Pomimo świadomości tego kryzysu, dotychczasowe wysiłki odwrócenia logiki zdarzeń pozostają bezskuteczne. Oto docieramy do etapu tuż przed przejęciem przez siły skrajne kontroli nad rządami we wszystkich lub niemal wszystkich państwach Europy, a zdolność liberalnego mainstreamu do wygrywania w przyszłości wyborów staje pod klarownym znakiem zapytania.
Można krok po kroku przespacerować się po zasadniczych ostrzach antyliberalnej krytyki, ustawionych wręcz symetrycznie z prawa i z lewa. Obraz, jaki uzyskamy, ujawnia, iż choćby jeżeli źródła krytyki, kierunki ataku i żądane zmiany są odmienne i osadzone raz to w prawicowym, raz to w lewicowym sposobie myślenia, to ich geneza musiała przebiegać analogicznie. Co gorsza, ta zbieżność odkrywa przestrzeń do zawarcia politycznego sojuszu skrajnej prawicy autorytarnej i skrajnej lewicy progresywistycznej wokół wspólnego dzieła zniszczenia poszczególnych filarów liberalnego ładu, choćby jeżeli byłby to sojusz zawarty niechętnie, taktyczny, sytuacyjny i krótkotrwały.
Obie skrajności domagają się niwelowania społecznych różnorodności. Redefiniują więc pojęcia zarówno równości, jak i wolności. Równość ma zostać wzmocniona i poszerzona sztucznie poprzez opiłowanie obecnego, liberalnego społeczeństwa z ludzi niepożądanych. Skrajna prawica, po pewnym okresie ostrożności w tym zakresie, w tej chwili już bez oporów operuje narzędziami ksenofobii i otwartego rasizmu. Jej aktualnie główne źródło politycznych sukcesów – polityka migracyjna – jest zorientowana na cofnięcie zegara i nostalgię za czasami państw rasowo, etnicznie, religijnie i kulturowo jednolitych, czyli przede wszystkim białych. Jak najwięcej ludzi spośród tych, którzy nie wpisują się w ten szablon, powinno zostać deportowanych. Co ciekawe, lewica uchodząca w swoim klasycznym wariancie za ruch tolerancyjny i pozytywnie odnoszący się do wielokulturowości, zaczyna w swoim wariancie skrajnym eksperymentować z postawami antyimigranckimi, tłumacząc to socjalnymi interesami etnicznie rodzimych pracobiorców. Formalnie dystansując się od rasizmu, chce czerpać z tego rezerwuaru i zaczyna podsycać lęki przez obcymi. To przykładowo kazus partii Sahry Wagenknecht w Niemczech.
Prawica dodatkowo marzy o rekonstrukcji społecznej, w której osoby LGBT i przedstawiciele innych mniejszości zostaną usunięci z powrotem na margines społeczeństwa. Taka idea stoi za atakiem administracji Donalda Trumpa na szkoły wyższe i inne instytucje, które w swoich działaniach zakładały stosowanie koncepcji DEI.
Skrajna lewica chce natomiast niwelować różnorodność na płaszczyźnie opinii. Ta sama logika piętnowania innych ludzi, wykluczania i definiowania grup wrogich, która napędza ksenofobię i homofobię prawicy, jest także źródłem cancel culture z jej pragnieniem usunięcia z przestrzeni wspólnej wszystkich ludzi, którzy nie podzielają najbardziej progresywnych miazmatów skrajnej lewicy. Wszystkie te postawy są nośnikiem nowej koncepcji wolności. W tej wizji wolność zostaje wręcz poszerzona, ale tylko w odniesieniu do grup preferowanych – tutaj oczywiście zupełnie innych w propozycjach prawicy, aniżeli lewicy. Osoby, które z racji pochodzenia etnicznego, orientacji seksualnej lub wyznawanego światopoglądu są zaliczane do grup wrogich, muszą liczyć się ze znacznym ograniczeniem ich wolności w porównaniu z jej liberalnym wariantem równych zakresów wolności dla wszystkich człowieka. Niekiedy to może oznaczać porwanie z ulicy i umieszczenie w ośrodku internowania imigrantów, a niekiedy kampanię nienawiści przeciwko konkretnym ludziom w sieci.
- Powyższe pokazuje, iż tak w tej chwili spopularyzowana polityka tożsamości stanowi oręż chętnie używany przeciwko liberalizmowi i przez skrajną prawicę, i przez skrają lewicę. Idea „komponowania” swojej własnej tożsamości w sposób dowolny była początkowo dość wolnościową ideą lewicy. niedługo jednak pojawiły się trzy problemy. Skrajna lewica zaczęła sięgać po swoisty no-platforming, czyli inne niż cancel culture pozbawienie wolności słowa i prawa do zabierania głosu w przestrzeni publicznej. Podczas gdy cancel culture jest karną krucjatą wobec konkretnych indywidualnych osób, które naruszyły słowem lub czynem istotną „świętość” lewicową, tak polityka tożsamości służy różnicowaniu prawa do mówienia osób ze względu na m.in. pochodzenie etniczne, wyznanie, orientację seksualną i wiele innych czynników. Oznacza to np., iż osoba biała nie może wcale mówić o kolonializmie, albo może to czynić wyłącznie z pozycji ukorzenia i samokrytyki, a jej głos i argumenty nie mają żadnego znaczenia w zderzeniu z wypowiedzią osoby pochodzącej z dawnej kolonii. Merytoryczna zawartość obu wypowiedzi jest zaś irrelewantna dla ich oceny.
Drugim problemem było pojawienie się znaku zapytania przy dobrowolności „komponowania” swojej tożsamości. Gdy osoby czarnoskóre mówiły publicznie, iż osobiście nie uznają swojej rasy za najważniejszy determinant swojej tożsamości, były poddawane histerycznej krytyce. Pojawiały się pewne zestawy oczekiwań pod adresem różnych ludzi, jak winni zachowywać się w poszczególnych sytuacjach, należąc do tej czy innej grupy i będąc zobowiązanymi do uwzględnienia tego faktu w ich tożsamości.
Trzecim problemem z lewicową polityką tożsamości jest natomiast to, iż staje się ona przedmiotem drwin i irytacji społecznej, budzi opór, odrzucenie i przyczynia się do podziałów społecznych z ich narastającą wrogością. Stała się także narzędziem prowokacji, gdy poszczególne osoby celowo „identyfikują się” jako ktoś inny niż są w rzeczywistości i domagają się od otoczenia bezkrytycznego udziału w oczywistej fikcji.
Skrajna prawica politykę tożsamości w tym wydaniu krytykuje, ale naturalnie stosuje to narzędzie po swojemu bardzo szeroko. Dla niej promowanie przywiązania do spuścizny narodowej i tradycyjnych wartości jest oczywistym narzędziem mobilizacji zwolenników. Istnieje także cała długa lista prawicowych „świętości”, które nie mogą być naruszane, muszą być wyznawane, muszą zostać zinternalizowane jako elementy tożsamościowe. Tutaj nie ma miejsca na wolny wybór. Tutaj nikt choćby nie udaje, iż nie ma dyktatu.
Prawicowa polityka tożsamości w ostatnich latach – owszem – jawi się jako przedsięwzięcie defensywne wobec jej lewicowych wariantów. Prawica zwykle dowartościowuje te tożsamości, które lewica uznaje za „gorsze” i umieszcza na samym dnie lewicowego „porządku dziobania” (upraszczając: biały, pełnosprawny, heteroseksualny mężczyzna, wierzący w Boga, głowa rodziny, hołdujący tradycjom patriota/nacjonalista). To jednak nie zmienia faktu, iż obie strony co najmniej częściowo usiłują dyktować jednostkom ludzkim treść ich tożsamości, a następnie różnicują na tej podstawie prawa i swobody ludzi. Skrajna prawica uznaje imigrantów, osoby LGBT, ale i kobiety za ludzi drugiej kategorii, którzy winni białym mężczyznom posłuch. Skrajna lewica postuluje odwetowe upośledzenie tożsamości wcześniej uprzywilejowanych, tak aby ludzie ci „zapłacili cenę” za korzystanie z „białego przywileju” W liberalizmie jedno i drugie jest nie do przyjęcia.
- Machając sztandarami tożsamościowymi skrajnej prawicy i skrajnej lewicy udaje się to, co od wielu dekad jest piętą Achillesową liberalnego centrum i mainstreamu. Obie siły polityczne wprzęgają w aktywne zaangażowanie polityczne i emocjonalne znaczne liczby swoich zwolenników. Sam fakt głosowania na te partie staje się dla tych ludzi elementem tożsamości, który wiążą z dumą. Jakaż fundamentalna różnica wobec wcale niedawnych czasów, w których wyborcy skrajnych ugrupowań usiłowali ukrywać swoje wybory przed sąsiadami, parafianami czy kolegami z pracy! Liberałowie natomiast w swojej dotychczasowej historii unikali podobnego zagrzewania do walki. Ich kampanie starały się być merytoryczne i wskazywać na konkretne korzyści z może nudnej, ale racjonalnej i przewidywalnej polityki. To miało także aspekt związany z harmonią społeczną. Uznawano, iż przesadnie emocjonalne wikłanie szerokich mas obywateli w życie polityczne może destabilizować społeczeństwo i powodować takie skutki, jakie właśnie współcześnie obserwujemy: pogłębianie polaryzacji, wrogość międzyludzką, zanik zaufania społecznego i gotowości do współpracy. Liberalny mainstream stawiał na społeczeństwo angażujące się tylko co jakiś czas przy urnie wyborczej, ale przez resztę czasu zajmujące się życiem prywatnym, zawodowym i społecznym, a nie polityką.
Skutkiem tego podejścia stał się dzisiaj podział na elity i „zwykłych ludzi”, wręcz ofiary systemu. Partiom centrum i ich wyborcom przypisano rolę znienawidzonych elit, zorientowanych na ograniczanie partycypacji, aby utrzymać masy społeczne w niewiedzy o tym, jak wyglądają ich realne interesy i aby je wykorzystywać. Wraz z narastającymi frustracjami społecznymi spowodowanymi wspomnianymi powyżej kryzysami lat 2008-15 (a przecież po nich nastąpiły kryzysy nie mniej poważne – pandemia i pełnoskalowa wojna w Europie; oba pociągające za sobą inflację), oferta antyelitarna zyskiwała na powabie. Oczywiście elitę definiowano różnie. Skrajna prawica zlepiała centrowych liberałów z progresywną agendą, sugerując, iż jest to elita „ludzi od zaimków”, seksualizacji młodzieży, ateizmu i parad równości. Lewica, niezmiennie, stawiała znak równości pomiędzy liberałami a Wall Street, czy szerzej, menadżerami, którzy po 2008 r. załapali się na „złote spadochrony”. Choć w gruncie rzeczy krytykowali siebie nawzajem, to jednak za winnych rzekomych przewin drugiej strony zgodnie uznali liberałów. Zwłaszcza uzyskanie przez skrajną prawicę spod znaku Trumpa wiarygodności w prezentowaniu się jako antyelitarny ruch dołów społecznych jest zdumiewające.
Dużą rolę w tym odegrała narracja co do „ofiar systemu”. Skrajna lewica w tej roli obsadziła naturalnie całą plejadę mniejszości, które reprezentuje (trochę na uboczu zostawiając pracobiorców na pensjach minimalnych). I choć winę za wieloletnią dyskryminację tych ludzi ponosili bez wątpienia konserwatyści (z partii tradycyjnej prawicy zanim dotarła do niej „dyfuzja” idei liberalnych), a skrajna prawica jest tym ruchem, który żąda zwykle utrzymania lub powrotu do tych dyskryminacyjnych praktyk, to jednak skrajna lewica wykazuje tendencję do obarczania winą liberałów, którzy stopniowo wprowadzali reformy dyskryminację znoszące. Jednak robili to jakoby za wolno, dla pozorów, z powodu jakichś fałszywych motywacji, nieszczerze i oczywiście często nieskutecznie. A odrzucając dzisiaj progresywną agendę z jej żądaniami odwróconej dyskryminacji odwetowej, liberałowie po prostu obnażają swoje reakcyjne oblicze.
Skrajna prawica natomiast uznała za „ofiary systemu” głównie mężczyzn, odartych przez liberałów i lewicę z ich dawnej, dominującej pozycji społecznej, zdegradowanych, pozbawionych miejsc pracy wskutek „chciwości globalistów”, niezdolnych już utrzymać rodziny, a więc pozbawionych naczelnego atrybutu tradycyjnej męskości. A także mężczyzn młodych, tkwiących w świecie wirtualnym, instynktownych wręcz zwolenników skrajnie prawicowych haseł, których z kolei skrzywdziły liberalne i lewicowe kobiety, skazując na niedobrowolne singielstwo. Ale do ofiar zaliczono także: patriotów, ludzi wiary chrześcijańskiej, wszystkich którzy ani myślą modyfikować swój styl życia w związku ze zmianami ekologicznymi. To dwie długie listy skrzywdzonych przez liberalizm, w których obronie stanęły skrajna lewica i prawica.
- Walcząc bez litości z liberalną demokracją jako modelem ustrojowym oba skrajne ruchy dotarły w końcu także do odrzucenia Zachodu jako projektu cywilizacyjnego. Co ciekawe, oba te ruchy źródeł upadku Zachodu upatrują w Oświeceniu. Skrajna prawica neguje ukształtowane wtedy ramy ustrojowe: rządy prawa pisanego nad samowolą władców, trójpodział władzy z systemem wzajemnej kontroli i ograniczania omnipotencji instytucji państwa, postawienie obywatela i ochrony jego praw i wolności wyżej niż interesów sprawczości władzy państwowej. Prawica odrzuca także ducha oświeceniowego z ideami praw jednostki na czele. Chce ponownie podnosić wątki „świętości” przywództwa politycznego, jasnej hierarchii społecznej i podporządkowania się władzy. Uznaje oczywiście Oświecenie za praźródło humanizmu i międzyludzkiej empatii, które stały się motorem liberalnych reform kolejnych 200 lat, a których aktualny rezultat to zakres wolności jednostki ludzkiej w kreowaniu swojej drogi życiowej. Ta wolność prawicę uwiera, gdyż jest całkowicie niezgodna jej projektem polityki tożsamości.
Podczas gdy prawica pozytywnie odnosi się do wielu wartości fundamentalnych dla zachodniej cywilizacji sprzed okresu Oświecenia i chciałaby raczej cofnąć zegar, aniżeli zburzyć całą cywilizację, tak skrajna lewica dokładnie to chętnie by uczyniła. Klasyczna lewica od dawna była w zgodzie z liberałami, iż świat zachodni, jaki udało się zbudować poprzez długi maraton wysiłków reformatorskich, jest najlepszym ze światów, jakie kiedykolwiek powstały. Zapewnia ludziom bezpieczeństwo i wolność, prawa i stabilność, chroni przed przemocą i zbrodnią, ustanawia człowieka i jego godność wartością najwyższą.
Skrajna lewica totalnie odrzuca te poglądy. Uznaje kulturę Zachodu za jedną za najobrzydliwszych form zła w dziejach, za ostoję kolonialnej przemocy, wyzysku, rasizmu, niewolnictwa i pogardy. Nie przyjmuje do wiadomości, iż to niewątpliwe zło wydarzyło się nie jako logiczny produkt wartości liberalnych i oświeceniowych, immanentny ich naturze i aksjologii, a pomimo i wbrew tym deklarowanym wartościom. Zupełnie nie docenia tego, iż zachodnia cywilizacja okazała się być zdolną do samokrytyki i naprawy, a ówczesne tragedie są dzisiaj w jej łonie oceniane jednoznacznie. Jej żądanie likwidacji zachodniej cywilizacji nosi znamiona odwetowej histerii, całkowicie odpornej na jakąkolwiek argumentację, historyczne ujęcie i dokonaną naprawę. Opiera się ponadto na zgubnym optymizmie, iż na jej gruzach z łatwością uda się zbudować nowy porządek, w którym ochrona praw człowieka od pierwszego dnia będzie zapewniona. To naiwność, której ceną byłaby rzeź. Warto dodać, iż obrzydzanie całej spuścizny i dorobku Zachodu przez skrajną lewicę jest jednym z motorów rosnącego poparcia skrajnej prawicy, która wzywa do dumy z kolonialnych podbojów białego człowieka.
- Skrajna prawica i skrajna lewica spotkały się także w punkcie odrzucenia globalizacji ekonomicznej. Generujący niewątpliwie nieustannie wiele trudnych wyzwań, model poszerzania wolności globalnego handlu oraz przepływów inwestycyjnych był w ostatnich 20-30 latach kluczowym ogniwem wzrastania dobrobytu w wielu wcześniej pozbawionych perspektyw częściach świata. To jego dziełem jest spadające ubóstwo globalne. Globalizacja była ponadto narzędziem redukcji ryzyka wojen, gdyż w samej swojej logice oddzielała zakres polityki handlowej i gospodarczej (realizowanej samodzielnie przez sektor prywatny) od zakresu polityki bezpieczeństwa narodowego poszczególnych mocarstw i ich bloków sojuszniczych. Wraz z podważaniem globalizacji w ostatnich kilku latach rządy państw szeroko podporządkowują aktywność ekonomiczną kontroli i wytycznym, czyniąc cła, umowy handlowe czy inwestycje narzędziami nacisku politycznego.
Inaczej niż klasyczna prawica, prawica skrajna nie sprzyjała nigdy idei wolnego handlu. Jej szowinistyczne i nacjonalistyczne nastawienie do świata czyni z niej naturalne ogniwo protekcjonistycznych zapędów w polityce handlowej. Działalność i retoryka Trumpa stanowią podręcznikowy obraz tej mentalności. W politycznej narracji może chodzić o wsparcie dla rodzimych przedsiębiorców oraz jednej z kluczowych grup –„ofiar elit”, czyli bezrobotnych mężczyzn. Skrajna prawica nader chętnie oskarża liberalne demokracje o otwarcie granic i zgodę na wywędrowanie miejsc pracy do innych krajów. Rzadziej wspomina o poziomie cen, jakie musieliby płacić również rodzimi konsumenci za towary wyprodukowane rękoma rodzimych pracowników z ich oczekiwaniami płacowymi, będącymi naturalnie pochodną poziomu życia i cen.
Jednak skrajna prawica odczuwa autentyczną euforia z narzucania nielubianym przez nią obcym krajom trudnych warunków handlowych. Tak karmi swój przedziwny „patriotyzm gospodarczy”. Ogólne pogorszenie się nastrojów na arenie międzynarodowej, pojawienie się nowych potencjalnych konfliktów, a choćby jakieś formy zagrożenia bywają oceniane pozytywnie, jako „obnażenie prawdziwego oblicza” innych państw oraz jako okazja do jeszcze większej mobilizacji ludzi wokół idei narodowych.
Skrajna lewica odrzuca globalizację jako wykwit konsumpcjonizmu. W jej antykolonialne narracje idealnie wpisuje się potępienie „wyzysku” pracowników w uboższych państwach, którzy za niższe niż w krajach zachodnich stawki tworzą produkty zachodnich koncernów. W mniejszym stopniu chodzi jej natomiast o przywrócenie miejsc pracy, które wskutek globalizacji zostały przeniesione za granicę. Wielu zwolenników progresywistycznej skrajnej lewicy nie ma nadmiernej ochoty podejmować się pracy zarobkowej, więc powrót tych miejsc, dość ciężkiej przecież pracy w produkcji, nie jest dla nich istotnym celem. Zamiast tego skrajna lewica domaga się ograniczenia konsumpcji w imię skracania czasu pracy, ale także z powodów ekologicznych. Zamykanie granic handlowi zagranicznemu dzięki ceł jest niewątpliwie jednym z narzędzi ograniczenia tzw. śladu węglowego różnorakich towarów.
Skrajna prawica i skrajna lewica mają jeszcze jedną cechę wspólną – nie poszukują zasadniczo dialogu z mainstreamem. Liberalizm jako idea i demokracja liberalna jako ustrój wielokrotnie udowadniały swoją zdolność do korekt, poprawek i reform. To w naturalny sposób tworzy przestrzeń dialogu i perspektywę uwzględnienia potrzeb i obaw zwolenników obu ekstremów w praktycznej polityce. Tym jednak ekstrema te nie są zainteresowane. Przeciwnie, postrzegają to jako potencjalne zagrożenie utraty części swojego impetu. Realnie interesuje je władza, a w trakcie jej sprawowania podjęcie takich działań, aby zmiany były trwałe i nie można ich było łatwo cofnąć, choćby w przypadku powrotu mainstreamu do sterów. Przykład wydarzeń w Polsce od końcówki 2023 r. do dziś, ukazuje skuteczność takich polityk. Do tego dąży w USA również Trump, przede wszystkim poprzez czystkę kadrową urzędników instytucji federalnych.
Liberalna demokracja ma upaść jak najszybciej i nieodwracalnie. Tego żądają skrajna prawica oraz skrajna lewica. Co nastąpi potem, to w pewnym sensie drugorzędne zmartwienie dla tych jej wrogów.