Za nami ciężki czas. Jeden z tych momentów, które nie powtarzają się co roku, a jeżeli już, to zmieniają reguły gry na długie dekady. Społeczna próba, z której nie ma łatwego wyjścia. I pytanie, które wisi w powietrzu jak gęsty dym po pożarze hali targowej: czy zdaliśmy egzamin z obywatelstwa?
W przeciągu miesiąca dwukrotnie stanęliśmy przed wyborem kierunku, w którym jako zbiorowość chcemy podążać. Usłyszeliśmy wiele – iż bezpieczeństwo, iż godność, przyszłość młodych, iż naprawa państwa albo ochrona przed chaosem. Że trzeba bronić wartości – ale jakich wartości? Dla kogo i przeciw komu? Można próbować to wszystko opisać językiem wykresów i grafik. Ale czasem bardziej precyzyjne okazują się pytania filozoficzne.
Czas idei
I tak z jednej strony zarysowała się propozycja – elegancka w tonie, umiarkowana w treści – oparta na równowadze, racjonalności i zaufaniu do instytucji. Działanie publiczne postrzegane było tutaj jako sztuka roztropnego zarządzania złożonością, w której kompromis nie jest słabością, ale warunkiem współistnienia. To podejście bliskie Arystotelesowi, przekonanemu, iż najlepsze ustroje to te, które unikają skrajności – łączą wolność z odpowiedzialnością, deliberację z praktyczną cnotą.

Ale Arystoteles nie był naiwny. Wiedział, iż każda forma ładu niesie ryzyko iluzji. Zapytałby więc: Czy ta forma porządku rzeczywiście służy dobru wspólnemu, czy jedynie konserwuje istniejące nierówności? Czy nie nazbyt łatwo zadowala się formalną harmonią, ignorując głosy marginalizowane?
W odpowiedzi rozlegał się również cichy głos Rawlsa – ten, którego interesowała nie tylko zgoda, ale warunki jej powstania. Sprawiedliwość społeczna domagała się spojrzenia spod zasłony niewiedzy – takiego, które nie wie, czy wylosuje życie w centrum, czy na peryferiach. W tym sensie procedura stawała się nie tylko narzędziem, ale miarą etyczną: Czy zgodzisz się na reguły gry, nie wiedząc, po której stronie stołu usiądziesz?
To była polityka ostrożna, ale nie obojętna. Wrażliwa na kontekst, ale nie oportunistyczna. Między regulacją a wolnością, między jednostką a strukturą – szukała punktu równowagi, który nie oznacza rezygnacji z ambicji, ale umiejętność słuchania także tych, którzy nie krzyczą.
Z drugiej strony była opowieść o narodzie, wartościach, potrzebie zakorzenienia. Niepodległość, jak przystało na figurę retoryczną o wysokim stopniu świętości, zyskała status nie tyle celu, ile początku. Z tego początku wyłaniało się państwo – nie jako instytucja administracyjna, bardziej relikwiarz tożsamości, złożony z patosu, historii i uświęconego cierpienia.
A w tle pobrzmiewał Platon – ten od jaskiń i hierarchii dusz. I przekonanie, iż tylko państwo oparte na wiecznych, niezmiennych wartościach, rządzone przy tym przez tych rzekomo zdolnych rozpoznać dobro wspólne, ma prawo rościć sobie pretensje do prawdy i ładu. Po sąsiedzku przysiadał się Schmitt ze swoją mroczną elegancją rozróżnienia: swój – obcy, my – oni. I nie potrzebował idei. Wystarczyła delimitacja. Bo polityczność zaczyna się, gdy wskazujesz wroga – jakby dopiero w kontrze do Innego można było odczuć ciężar własnego istnienia.
Bo przecież ta forma myślenia nie potrzebuje rozmowy. Nie szuka punktów wspólnych. Ona ustanawia granice, rytualnie oddziela świat na części do zaakceptowania i do odrzucenia. Jasny podział, który daje złudne poczucie bezpieczeństwa. Państwo nie ma słuchać – ma rozpoznawać. Nie wyrażać pluralizm – tylko go redukować. Do jednej prawdy, jednej historii, jednej wersji wspólnoty. Tylko iż prawda, która nie dopuszcza sprzeciwu, staje się dogmatem. A wspólnota zbudowana na wykluczeniu wcześniej czy później musi się od kogoś oczyścić.

Dochodziła też do głosu, i to zaskakująco głośno, populistyczna propozycja oparta na sile, strategii i nieufności wobec kompromisu. Tutaj sfera publiczna nie była przestrzenią rozmowy, ale polem walki. Liczyło się zwycięstwo, nie konsensus. To echo Machiavellego, który uznał, iż polityka nie musi być moralna – musi być skuteczna. Cnotą stała się tu zdolność panowania nad nastrojami zbiorowymi, a nie empatia wobec nich.
Państwo miało się cofnąć – nie z lęku, ale z przekonania. Że nie wie lepiej. Że każda regulacja to fałszywy gest opieki, za którym czai się przymus. Biurokracja nie rozwiązywała problemów – ona je mnożyła. Tu nie chodziło o troskę, ale o wolność. A jak wolność, to i wolny rynek, który jawił się jako organizm samoświadomy, porządek bez projektanta, znający potrzeby lepiej niż jakikolwiek urząd. Centralne planowanie? To już nie tylko błąd, to zamach na suwerenność jednostki. W tym świecie opodatkowanie było formą grabieży, a solidarność – echem przymusu. Sprawiedliwość? Tak, ale rynkowa. Spontaniczna. Taka, która nie potrzebuje ministra, tylko ciszy, w której ceny same układają się w sensowny wzór.
A także Nietzsche, który ostrzegał przed nihilizmem rozcieńczonym nowoczesnością. W jego duchu mówiono: zachód się rozkłada, liberalizm zżera własne podstawy, prawa człowieka to mit stworzony przez słabych, by wiązać ręce silnym. Nie ma faktów, są tylko interpretacje – powiedział ten sam Nietzsche i szedł dalej. Przypomnieć wypada: Nietzsche miał brata pastora i siostrę antysemitkę. Zmarł bez głowy. A adekwatnie – z głową, która przestała go słuchać. Nic dziwnego, iż potem różni – od Heideggera po Agambena – próbowali rozgryźć, co adekwatnie chciał powiedzieć. I czy nie mówił tego przeciwko nim.
Ale i Machiavelli ostrzegał: kto nie potrafi przewidywać, ten upada. A kto zna tylko prowokację – nie zbuduje stabilnego ładu. Bo w tej wizji wolności nie było miejsca dla słabych. Współczucie stawało się ekstrawagancją, a redystrybucja – niemoralnym aktem przymusu. Równość? Zbędna. Sprawiedliwość? Jedynie proceduralna. System działał, o ile miałeś siłę, by w nim nie zatonąć. Hayek szeptał o spontanicznym porządku, ale nikt nie pytał, komu ten chaos przynosi korzyść. Bo jeżeli rynek jest naturą, to człowiek – tylko zasobem. A jeżeli wszystko da się wycenić, to czy cokolwiek ma jeszcze wartość?

W centrum wybrzmiewało echo personalizmu – tej filozofii, która obiecuje, iż polityka może być czymś więcej niż walką o władzę i stosowaniem przemocy. Która mówi o godności jednostki, ale też o zobowiązaniu wobec wspólnoty. Tak jakby polityka miała być jak rodzinny obiad, gdzie każdy ma prawo do głosu, a jednocześnie musi skonsumować to, co na stole. Mięsko zjedz, ziemniaczki zostaw. Chociaż teraz to mięsko staje się dosyć niefortunne.
Ale przecież każda utopia ma swoje słabe strony. Ta wspólnota jest ciągle w ruchu, nigdy nie dana raz na zawsze. I kiedy staje się tylko pustym sloganem, łatwo przeistacza się w wygodną zasłonę dymną – żeby nie mówić o realnych konfliktach i niewygodnych wyborach. Tu państwo nie jest zimną maszyną, ale żywym organizmem, gdzie instytucje służą codziennej trosce, a władza nie jest batem, ale ciężarem – choć czasem bardziej symbolicznym niż realnym. To projekt wymagający cierpliwości i pokory, za to pozbawiony tanich triumfów i spektakularnych gestów. W końcu polityka etyczna bywa równie trudna, co noszenie krzyża – trudno jednak ukryć, iż często bardziej przypomina paradowanie z nim na ramieniu niż prawdziwe dźwiganie.
Z innego porządku – niekoniecznie bardziej rzeczywistego – wyłoniła się także wizja wspólnoty rozdzielonej, jak kraj pod zaborem: jedna część marzy o państwie opiekuńczym i czułym, druga śni o rewoltach i fabrykach, trzecia – o emeryturach, ciepłym wnętrzu i dawnych porządkach. Rousseau wspomniałby coś o ciele społecznym – nienaturalnym, a jednak koniecznym. O zgodzie, która nie wyrasta z interesu, ale z przynależności. O wolności, która nie jest wyborem – tylko relacją.
Ale ciało społeczne łatwo ulega martwicy. Wystarczy, iż jego granice wyznaczy język poprawny politycznie, ale nieprzepuszczalny. Albo iż zamiast równości dostanie się równe miejsca w systemie nierówności – takie same fotele w innej sali. Rousseau wracał tu jak wyrzut sumienia: społeczeństwo nie jest sumą interesów, tylko fikcją, którą trzeba stale podtrzymywać – albo się rozpadnie.
I ten nieszczęsny Marx. Wstydliwy patron – jakby jego nazwiska nie wypadało wypowiadać w epoce startupów i zbiórek na protezy. Ale on też przypominał: nie wystarczy opowiadać o wspólnocie, jeżeli nie rozumie się własności. Bo własność – ta prawdziwa, nie ta z umowy o dzieło – to nie prawo, tylko warunek egzystencji. Bez niej nie ma podmiotu. Jest jedynie funkcja – wymienna, podatna, przezroczysta.
A potem Butler. Niosła słowa jak pęknięte lustra: performatywność, cielesność, uznanie. Każde z nich mogło budować – albo ranić. Bo co, jeżeli język troski sam staje się przemocą? jeżeli w imię empatii wprowadza się nowe formy kontroli – mniej widoczne, ale bardziej intymne?
Fraser próbowała to spiąć: redystrybucja i uznanie, kapitał i godność, struktura i emocja. Ale choćby ona musiałaby dziś zapytać: jak długo jeszcze można budować program polityczny na metaforze opieki, jeżeli nikt już nie wierzy, iż państwo potrafi się kimkolwiek zaopiekować?
To była opowieść ładna. choćby piękna. Świat zbudowany na trosce, nie na rywalizacji. Na pracy – ale tej sensownej, godnej, opłaconej. Na równości, która nie byłaby pustym powtórzeniem, tylko strukturą oddychającą sprawiedliwością. Ale piękno też bywa strategią – zwłaszcza wtedy, gdy trzeba zasłonić brak skuteczności. Troska – jeżeli nie działa – przestaje być wartością. Staje się rytuałem. A rytuały, jak wiemy, potrafią zamieniać cierpienie w estetykę.
Dom podzielony
Ostatecznie zderzyły się ze sobą dwie wizje, a raczej dwa sposoby na życie, które nie zamierzają się dogadać. Dom podzielony ideologicznym murem.
Pierwsza, wychylona z klasycznej szkoły roztropności, stawiała na racjonalność i równowagę. Mówiła, iż polityka nie musi być dramatyczna, pełna patosu i egzystencjalnych uniesień. Może być spokojna, techniczna, odpowiedzialna. Może polegać na naprawie struktur, na odbudowie państwa prawa, na dialogu.

Kompromis jako najwyższa cnota? Brzmi jak wymówka dla tych, którzy boją się ryzyka i wolą zgniłe konsensusy.
Ale to był głos umiarkowania – przekonania, iż polityka to nie miejsce na wielkie metafory, ale na codzienną, często nudną, pracę. Że nie trzeba każdej decyzji opatrywać cytatem z Norwida ani rozdzierać szat nad konstytucją. Wystarczy jej po prostu przestrzegać.
Dlatego ta wizja była zarazem pokorna, jak i wymagająca. Mówiła: nie obiecujemy zbawienia, ale możemy zadbać, by państwo nie było opresyjne. Nie damy wam sensu życia, ale spróbujemy stworzyć warunki, w których sami go poszukacie.
Z drugiej strony była propozycja bardziej emocjonalna, może choćby romantyczna. Opowieść o narodzie, wartościach, potrzebie zakorzenienia. Historia jako tożsamość, cierpienie jako waluta autentyczności, wspólnota jako dziedzictwo, relikwiarz tożsamości – zamknięta, ale bezpieczna. Hierarchiczna, ale stabilna.
Bo nie chodziło o konkretne rozwiązania, ale o wizję: iż Polska to coś więcej niż państwo. Że ma duszę. I iż ta dusza mówi przez cierpienie, wierność, walkę. Wartości? Nie podlegają negocjacjom, są jak dekret z nieba. Lojalność ponad wszystko, bo przecież historia i bezpieczeństwo nie znoszą sprzeciwu. Żadnej lukrowanej równowagi, tylko ostre granice i jasne stawki. To polityka „silnej ręki”, która zamiata pod dywan tych, którzy za dużo chcą wiedzieć albo myśleć.

To była propozycja wykluczająca. Ale też atrakcyjna – bo oferowała poczucie sensu. A człowiek potrzebuje sensu bardziej niż jedzenia. Zwłaszcza gdy czuje się zagrożony.
Między tymi dwoma biegunami inne idee – równości, wolności, opieki społecznej – rozbijają się o język, którym opisujemy świat. A język – jak wiadomo – nie jest przezroczysty. Tworzy rzeczywistość, zanim cokolwiek zrobimy. To on ustala, kto jest obywatelem, a kto pasożytem. Kto zasługuje na współczucie, a kto na pogardę. Kto mówi, a kto milczy.
I co wybraliśmy? Może nie tylko nowego mieszkańca pałacu, ale sposób, w jaki myślimy o sobie – kim jesteśmy i kim chcemy się stać?
Bo bycie obywatelem to nie tylko odbieranie świętych sygnałów władzy czy uczestnictwo w festiwalu wyborczych haseł, ale codzienna sztuka odpowiedzialności, choćby gdy wygoda i cynizm podpowiadają coś innego.
To nie jest wybór koloru ulubionych banerów, ale fundamentalne pytanie: czy wolimy politykę, która wygładza konflikty i toleruje nierówności, czy taką, która bez pardonu wycina przeciwników i zamyka drzwi?
I tu pojawia się dylemat na miarę kota Schrödingera: czy faktycznie stanęliśmy na wysokości zadania, czy woleliśmy udawać, iż nic się nie stało?
I czy naprawdę wiemy, w jakim świecie chcemy żyć?
Bo kot Schrödingera – ten nieszczęśnik, zamknięty w pudełku, który jednocześnie żyje i nie – w polityce ma się świetnie.
I może tak właśnie wygląda dziś obywatel: jak ten kot – niby zaangażowany, ale nieobecny. Jedną ręką głosuje, drugą scrolluje, a trzecią – jeżeli by ją miał – odwraca wzrok. Niby coś wiemy, niby decydujemy, ale tak naprawdę – nie wiadomo, czy to jeszcze wybór, czy już tylko odruch. Czy to jeszcze demokracja, czy już tylko cykliczny rytuał.
Jako społeczeństwo zdawaliśmy się ostatnio funkcjonować w podobnym stanie zawieszenia. Między „mam dość” a „trzeba coś zrobić”, między przekonaniem, iż wszystko jest farsą, a nadzieją, iż może jednak coś się zmieni.
Tylko iż w tym pudełku, w którym siedzimy, już dawno zabrakło tlenu – i udawanie, iż da się tak trwać bez konsekwencji jest równie wygodne, co niebezpieczne.
Czas głosowania się zakończył.
Czas myślenia – właśnie się zaczyna.