W polskiej polityce od lat obserwujemy pewien mechanizm: politycy PiS zawsze chętnie atakują przeciwników z opozycji, ale gdy tylko pojawia się krytyka wewnętrzna, zaczyna się nerwowe lawirowanie.
Najnowszy przykład dał Przemysław Czarnek. Wiceprezes PiS tłumaczył, dlaczego ostatecznie nie pojawił się w programie „Piwo z Mentzenem”. Oficjalnie chodzi o rzekomy „niekulturalny atak” na Jarosława Kaczyńskiego. W praktyce – to dowód na to, iż w PiS strach przed prezesem wciąż wygrywa ze zdrowym rozsądkiem.
Czarnek przyznał w rozmowie z RMF24, iż początkowo chciał przyjąć zaproszenie. – „A szkoda, bo chciałem porozmawiać również na tematy, które nas różnią albo w których jesteśmy niesłusznie oskarżani” – mówił. Szkoda? Nie, raczej wygodna wymówka. Bo tak naprawdę nie chodziło ani o styl Sławomira Mentzena, ani o formę jego programu. Chodziło o to, iż padły słowa, których w PiS nie wolno tolerować: krytyka Jarosława Kaczyńskiego.
Mentzen powiedział wprost: Kaczyński to „polityczny gangster”, który niszczył swoich koalicjantów. Odwołał się do historii Leppera, Giertycha, Gowina czy Ziobry – pokazując, jak każdy, kto zaryzykował współpracę z prezesem PiS, kończył polityczną karierę. To mocna, ale celna diagnoza. Można się z nią zgadzać lub nie, ale nie sposób udawać, iż takich przypadków nie było.
Czarnek jednak zamiast zmierzyć się z argumentami, postanowił się obrazić. – „Tu nie chodzi o ‘politycznego gangstera’, tylko o te zarzuty w związku ze śmiercią Leppera, chorobą Zbigniewa Ziobry czy chorobą pana ministra Gowina. To są absolutnie podłe insynuacje. Nie mogą mieć miejsca w polityce” – grzmiał. W ten sposób zręcznie przesunął akcent. Zamiast przyznać, iż Mentzen uderzył w samo sedno – w autorytarny styl Kaczyńskiego – Czarnek przerzucił uwagę na wątki, które łatwo nazwać „insynuacjami”.
To klasyczny wykręt. Gdy ktoś powie o prezesie coś, co aż nazbyt trafnie opisuje jego metody, w PiS natychmiast podnosi się larum, iż to „podłość” i „atak na zdrowie”. Tymczasem prawda jest prosta: Czarnek się przestraszył. Bał się, iż udział w programie, którego gospodarz publicznie nazwał Kaczyńskiego gangsterem, zostanie odebrany na Nowogrodzkiej jako zdrada. Bał się, iż lojalność wobec prezesa zostanie zakwestionowana. A w PiS nikt nie może sobie pozwolić na cień nielojalności.
Wiceprezes PiS próbował jeszcze ratować narrację, przekonując: – „My nie walczymy z Konfederacją”. Tylko iż w praktyce to właśnie jego decyzja była wymownym gestem: odmowa udziału w rozmowie to pokaz siły? Nie. To pokaz słabości. Bo jeżeli naprawdę „nie walczą”, to dlaczego boją się otwartej debaty?
Widać wyraźnie, iż Przemysław Czarnek znalazł się w potrzasku. Z jednej strony chciał zaprezentować się jako polityk otwarty na rozmowę, gotów stanąć naprzeciw młodego lidera Konfederacji. Z drugiej – musiał pamiętać, iż jego kariera i pozycja zależą od łaski jednego człowieka: Jarosława Kaczyńskiego. Wybór był prosty. Ostatecznie wybrał lojalność wobec prezesa zamiast odwagi do dyskusji.
Trudno nie zauważyć, iż takie zachowania kompromitują PiS w oczach wyborców. Ludzie widzą, iż partia, która przez lata kreowała się na odważną, nieugiętą wobec przeciwników, sama żyje w strachu przed własnym liderem. jeżeli Czarnek – wiceprezes partii, były minister edukacji – nie potrafi usiąść do rozmowy z Mentzenem tylko dlatego, iż padło kilka niewygodnych słów o prezesie, to jak ma przekonać Polaków, iż jest zdolny do prowadzenia poważnej polityki?
Cała sytuacja pokazuje, jak bardzo PiS tkwi w mentalnym klinczu. Każdy ruch musi być oceniany przez pryzmat jednego człowieka. Nie liczy się interes partii, nie liczy się debata publiczna, nie liczą się wyborcy. Liczy się tylko to, by nie narazić się Kaczyńskiemu. A Przemysław Czarnek, zamiast być politykiem z własnym zdaniem, okazał się kolejnym, który woli uciec i wymyślać preteksty, niż stawić czoła rzeczywistości.
Wbrew temu, co mówił wiceprezes PiS, tu wcale nie chodziło o „niekulturalny atak”. Tu chodziło o strach. I ten strach Czarnek właśnie obnażył.