Kaczyński widzi w nim przyszłego premiera, więc partia już szykuje zdradę. Spiskują, knują, ustawiają pionki – jakby w ogóle mieli jeszcze szachownicę. Bo w PiS walka o władzę trwa choćby wtedy, gdy władzy już dawno nie ma.
W Prawie i Sprawiedliwości znów wrze — i, jak to zwykle bywa, nie z powodu troski o kraj, ale o stołki. Z najnowszych doniesień z Nowogrodzkiej wynika, iż wewnątrz partii narasta bunt wobec Przemysława Czarnka. Powód? Jarosław Kaczyński coraz częściej ma mówić o nim jako o „polityku przyszłości” i możliwym kandydacie PiS na premiera po „powrocie do władzy”. To wystarczyło, by rozkręcić spiralę intryg, plotek i szeptanych sojuszy.
Trudno nie uśmiechnąć się ironicznie: oto partia, która przegrała wybory, walczy już o urząd, którego nikt z jej szeregów nie zobaczy przez najbliższe lata. Ale w PiS logika nigdy nie była przeszkodą.
Przemysław Czarnek od dawna marzył o czymś więcej niż resort edukacji. Kiedyś był ulubieńcem partyjnego twardogłowego elektoratu: konserwatywny, lojalny, ideowo prostolinijny. Z czasem jednak zaczął celować wyżej. Mówił o „obronie cywilizacji chrześcijańskiej”, występował w roli komentatora, eksperta, a choćby filozofa. W jego ustach każde zdanie brzmiało jak fragment rekolekcji. W PiS długo traktowano to z pobłażaniem. Teraz – z niepokojem.
Według źródeł z otoczenia Kaczyńskiego, prezes „widzi w Czarnku potencjał przywódczy”. Tłumaczy, iż to „człowiek z energią, wizją i zrozumieniem dla elektoratu”. W języku PiS oznacza to po prostu: ktoś, kto potrafi mówić językiem gniewu i resentymentu. I właśnie dlatego staje się zagrożeniem.
Paradoks tej sytuacji polega na tym, iż cała ta walka o hipotetyczny urząd premiera to spór o nic. PiS nie tylko nie ma większości, ale i nie ma realnych szans jej odzyskać w najbliższym czasie. W sondażach ugrupowanie Kaczyńskiego utknęło w politycznym średniowieczu – z wiernym, ale kurczącym się elektoratem, zbyt konserwatywnym, by przyciągnąć młodych, i zbyt zmęczonym, by przekonać umiarkowanych.
A jednak wewnątrz partii ruszyła gra. Jedni stawiają na „doświadczonego Mateusza” (Morawieckiego), inni na „młodszego konserwatystę” (Czarnka), jeszcze inni – po cichu – czekają, aż prezes znów wyciągnie z kapelusza jakiegoś nowego technokratę. Tyle iż Kaczyński coraz rzadziej ma kogo wyciągać.
Do niedawna Czarnek wydawał się bezpieczny. Zasłużył się w kampanii, bronił partii w mediach, walczył o „polskość” na każdym froncie – od podręczników po uniwersytety. Ale w PiS nie ma wdzięczności, są tylko rachunki. A Czarnek, zaczynając budować własną sieć lojalności w regionach i w Sejmie, popełnił grzech niewybaczalny: zaczął wyglądać zbyt samodzielnie.
Dziś w kuluarach mówi się, iż niektórzy posłowie PiS – zwłaszcza ci z kręgu Morawieckiego – już „pracują nad scenariuszami”, jak zatrzymać jego rosnące wpływy. Ktoś podszeptuje prezesowi, iż Czarnek „zbyt często mówi o sobie”, ktoś inny – iż „w mediach gra na własny rachunek”. To klasyka gatunku: w PiS każda lojalność ma termin ważności, a każdy sukces jest zapowiedzią zdrady.
PiS przypomina dziś dwór po utracie królestwa. Nikt nie wierzy, iż wróci na tron, ale wszyscy wciąż ustawiają się w kolejce po koronę. Zamiast dyskusji o tym, jak odbudować zaufanie społeczne, realizowane są rozmowy o tym, kto byłby „lepszym premierem w przyszłości”. Przyszłości, dodajmy, której nikt poza nimi już nie widzi.
Czarnek jest w tej grze użyteczny i niebezpieczny zarazem. Użyteczny, bo daje Kaczyńskiemu złudzenie, iż partia ma jeszcze świeże twarze. Niebezpieczny, bo zaczyna wierzyć w ten mit. A to dla PiS zawsze był moment, w którym zaczynają się noże w plecy.
Wszystko to razem ma w sobie coś tragikomicznego. PiS, ugrupowanie od lat pozbawione zdolności koalicyjnych, kłóci się dziś o to, kto miałby stanąć na czele rządu, którego nigdy nie stworzy. W partii, gdzie od dekad jedynym premierem z prawdziwą władzą był Kaczyński, dyskusja o „nowych liderach” przypomina raczej próbę pisania testamentu niż plan na przyszłość.
Czarnek, Morawiecki, Szydło – wszyscy oni wiedzą, iż bez błogosławieństwa z Żoliborza nie ruszy się nic. A Jarosław Kaczyński, mistrz politycznego teatru, zdaje się czerpać z tego rozkosz. Bo dopóki jego ludzie walczą o nieistniejący tron, on pozostaje królem iluzji.
„Przyszły premier Czarnek” – tak coraz częściej ironicznie mówią w sejmowych kuluarach. I trudno o trafniejsze podsumowanie. Bo choć PiS rozgrywa kolejną wojnę o władzę, to robi to jak aktorzy w spektaklu bez widowni. Wierzą, iż walczą o Polskę, gdy w rzeczywistości walczą tylko o to, by nie zniknąć z politycznej mapy.
A premier, o którego tak zawzięcie się kłócą, pozostanie na razie tylko tytułem w ich snach. Bo póki co, w PiS można być wszystkim – rzecznikiem, ministrem, spiskowcem, prorokiem – ale premierem? Tego stanowiska w tej partii już dawno nie ma.