CPK w poprzek podziałów politycznych. Nadchodzi koniec Polski w ruinie?

5 miesięcy temu

Powiem szczerze – nie jestem wielkim zwolennikiem Centralnego Portu Komunikacyjnego. Przekonują mnie niektóre argumenty sceptyków, szczególnie środowiskowe. Niemniej patrzę na ruch w jego obronie z pewną sympatią. Głównie dlatego, iż rozpoczął on jedną z ciekawszych debat w polskiej polityce ostatnich kilku lat.

Interesujące jest już to, iż ta debata nie wpisuje się w typowe polskie podziały. Wśród zwolenników CPK są zarówno wyborcy PiS-u, Lewicy, Hołowni, jak i Koalicji Obywatelskiej. Szczególnie cieszy to, iż choćby przeciwnicy projektu uznali, iż rząd wybrał fatalną strategię komunikacji, gdy próbował przekonywać, iż CPK to wyraz „gigantomanii”, „polskich kompleksów” i wychodzenia przed szereg.

Być może to zwiastun tego, iż wreszcie wyczerpuje się narracja o „Polsce w ruinie”. Nie chodzi jedynie o hasło, z którym kiedyś PiS szedł do wyborów, ale także o jego neoliberalny odpowiednik. Przez lata słyszeliśmy, iż na nic nas nie stać, iż jak za dużo poszalejemy, to staniemy się drugą Grecją lub Wenezuelą, iż mamy zaciskać pasa, a cały nasz pomysł na rozwój, to niekończące się obniżanie podatków najzamożniejszym, zwanym dla niepoznaki „klasą średnią”.

Przez ostatnie 30 lat Polska dołączyła do grona państw rozwiniętych, więc najwyższa pora przyznać, iż stać nas na to, co inne kraje rozwinięte robią od dekad – stać nas na aktywny udział państwa w gospodarce i polityce rozwojowej.

Taka zmiana perspektywy to szansa dla polskiej lewicy, która uważa, iż państwo powinno robić rzeczy, a nie tylko – jak głosił kiedyś mem Nowoczesnej – nie przeszkadzać. Ta prosta idea zawiera zarówno rys patriotyczny (co powinno przypaść do gustu prawicy), jak i modernizacyjny (coś dla liberałów). Pytanie brzmi: czy polska lewica jest w stanie zbudować wokół tej idei narrację, którą nasyci swoją własną treścią, czy może co najwyżej podpinać się pod narracje większych sił politycznych, jak to jest w przypadku CPK?

Opowiadanie świata

No dobrze, ale czy całe to gadanie o narracjach ma w ogóle sens?

Rozumiem sceptycyzm. Był taki moment w polskiej polityce, gdy słowo „narracja” stało się modne – wszyscy pisali w kółko o narracjach, wszyscy chcieli je tworzyć. W dodatku zaczęto traktować to pojęcie jako synonim „ściemy wyborczej”. Tworzenie narracji utożsamiono z czystym PR-em, wyzutą z treści, bezideową paplaniną.

Łatwo zapomnieć, iż pojęcie narracji spopularyzowali w XX wieku nie spece od politycznego PR-u, ale filozofowie i literaturoznawcy, a potem też psycholodzy. I mieli ku temu dobre powody. Zauważyli bowiem, iż snucie opowieści jest jednym ze sposobów człowieka na nawigowanie po świecie pełnym wydarzeń, opinii i przewidywań.

Najprościej podsumował to brytyjski dziennikarz George Monbiot w książce Out of the Wreckage: „Opowieści pomagają nam poruszać się po świecie. Umożliwiają interpretację złożonych i sprzecznych sygnałów, które ten świat wysyła”.

Te opowieści mogą być bardziej lub mniej oparte na faktach, bardziej lub mniej rzetelne, ale są nam potrzebne. jeżeli uważamy, iż jakaś opowieść jest niedobra, bo fałszywa albo propagująca niebezpieczne wartości, to jedynym sposobem jej zastąpienia jest stworzenie alternatywnej opowieści. Samo bombardowanie ludzi danymi czy statystykami nic nie da.

Dobrym przykładem jest dyskusja, która miała miejsce w USA w trakcie kadencji Baracka Obamy. Ówczesny prezydent chciał zapewnić dostęp do opieki zdrowotnej większej liczbie Amerykanów przez rozszerzenie uprawnień do państwowych ubezpieczeń zdrowotnych. Reformę tę zaczęto nazywać potocznie Obamacare. Komentatorzy polityczni gwałtownie zauważyli, iż dzieje się coś dziwnego z amerykańską opinią publiczną. Gdy ankieterzy pytali o poszczególne elementy programu, okazywało się, iż wszystkie cieszyły się poparciem zdecydowanej większości Amerykanów. Gdy pytano o program jako całość, poparcie natychmiast malało.

Jak to możliwe? Jak można popierać wszystkie elementy jakiejś reformy, ale odrzucać samą tę reformę? Jedną z odpowiedzi jest to, iż republikanie, którzy sprzeciwiali się Obamacare, wygrali bitwę narracyjną. Udało im się przekonać sporą część Amerykanów, iż reforma Obamy to więcej państwa w ich życiu, a więcej państwa to socjalizm, a socjalizm to bieda i nędza.

Co może lewica?

Osobne pytanie, czy polska lewica ma jakąkolwiek moc tworzenia politycznych narracji. Od lat wypada marnie w wyborach, a ostatnie sondaże nie zapowiadają, żeby coś miało się prędko w tej kwestii zmienić. Może więc podpinanie się pod narracje innych, jak w przypadku CPK, to jedyna droga na dziś?

Takie podpinanie się nie jest pozbawione politycznego sensu. Weźmy polityków i polityczki Razem. Czasem można odnieść wrażenie, iż są większymi entuzjastami CPK od samych jego pomysłodawców z PiS-u. Z czysto taktycznego punktu widzenia nie jest to takie głupie. Razem ma marginalne poparcie i łatkę partii radykalnej. A jak pokazują ostatnie sondaże, za budową CPK opowiada się około 60 proc. rodaków. jeżeli twoje poparcie sięga w porywach 3 proc., to rozsądna wydaje się każda próba przebicia się do opinii publicznej z przesłaniem „Hej, kojarzycie ten projekt, który większość z was popiera? To my o niego walczymy!”.

Taka taktyka ma jednak swoje ograniczenia. Ostatecznie polega na przyznaniu, iż to nasi przeciwnicy polityczni mieli ten fajny pomysł, o który się bijemy. Jest to szczególnie ryzykowne w sytuacji, kiedy to ci przeciwnicy mają zdecydowanie większe szanse na objęcie rządów w kraju. Wyborcy mogą uznać „No fajnie, iż się o to bijecie, ale to tamci mają większą szansę realizacji tego pomysłu”.

Wracamy zatem do pytania, czy lewica jest w stanie zaproponować coś swojego w ramach idei „państwa, które robi rzeczy?”. Dobra wiadomość jest taka, iż wcale nie trzeba być potężną partią z 40-procentowym poparciem, żeby kształtować narrację polityczną.

W ostatnich latach polskiej lewicy udawało się od czasu do czasu wpływać na język debaty publicznej. „Lewicę” rozumiem tu szeroko – nie tylko jako partie polityczne, ale ogólnie pojmowane środowisko. I to środowisko mimo braku silnej reprezentacji parlamentarnej było w stanie spopularyzować takie frazy klucze jak „umowy śmieciowe” czy „mieszkania prawem, nie towarem”.

Jasne, to jeszcze nie spowodowało, iż nagle rozwiązaliśmy problemy prawa pracy czy mieszkań. Zmiana narracji to tylko wstęp do zmian prawnych, a nie cel sam w sobie. Ale śmiem twierdzić, iż gdyby nie upowszechnienie się frazy „umowy śmieciowe” i wszystkich skojarzeń z nią związanych, to polski rynek pracy wyglądałby jeszcze gorzej. A tak, przynajmniej udało się zwrócić uwagę opinii publicznej na realny problem: media podejmowały tematy z nim związane, a politycy od czasu do czasu musieli się do niego ustosunkować.

Są to co najwyżej sukcesiki, małe nagrody pocieszenia dla polskiej lewicy, ale warto je potraktować jako zachętę – bo choćby tak wątła siła polityczna jak lewica w Polsce nie jest skazana tylko na kopiowanie narracji innych.

Do dzieła!

Jednym z tysiąca problemów polskiej lewicy jest brak atrakcyjnej i łatwej do zakomunikowania wyborcom tożsamości. Wielu wyborców nie kojarzy lewicy z żadną prostą i popularną ideą.

Oto szansa na przełamanie tego impasu.

Na idei „państwo robi rzeczy” można budować optymistyczne, promodernizacyjne i patriotyczne przesłanie. I konkretyzować je na różne sposoby. „Państwo robi” może oznaczać budowę mieszkań, może oznaczać lepszą ochronę zdrowia, może oznaczać nowoczesny system kolejowy, może oznaczać transformację energetyczną.

A to wszystko są rzeczy, których Polska potrzebuje. Dziś decyduje się już nie to, CZY będziemy w miarę zamożnym krajem rozwiniętym, ale JAKIM. Bo można być bogatym po amerykańsku, czyli z ogromnymi nierównościami, z napięciami politycznymi, z milionami ludzi zepchniętymi na margines społeczeństwa i z niewykorzystanym potencjałem gospodarczym – ale można być też bogatym mądrzej, tak jak to do pewnego przynajmniej momentu robiła powojenna Europa.

Oby ktoś potrafił zaproponować Polakom opowieść o świecie, która skieruje nas na tę lepszą ścieżkę rozwoju.

Idź do oryginalnego materiału