Na łamach magazynu Foreign Affairs, który jest jednym z najważniejszych na świecie źródeł analiz polityki międzynarodowej, pojawił się artykuł zatytułowany „Xi Jinping mówi, iż przygotowuje Chiny do wojny”. „Świat powinien” – mówi jego podtytuł – „potraktować go poważnie”. Argumenty autorów przekonują, iż nie chodzi jedynie o machanie szabelką, bo wojenne deklaracje lidera kraju, zostały poprzedzone przez zmiany w polityce Chin. Autorzy są przekonujący, a lektura tekstu każe zadać pytania o naszą odporność na kolejny kryzys, do którego może dojść w niedalekiej przyszłości. Wśród rzeczy na które trzeba zwrócić uwagę są energia oraz rozciągnięte globalne łańcuchy dostaw.
Autorzy tekstu to eksperci zajmujący się Chinami – John Pomfret oraz Matt Pottinger. Ten pierwszy to między innymi były szef pekińskiego biura The Washington Post. Drugi jest szefem programu Chin w Fundacji na rzecz Obrony Demokracji. To co opisują, mrozi krew w żyłach. Zwracają na przykład uwagę na retorykę chińskich liderów, którzy coraz bardziej ochoczo mówią o wojennej gotowości.
„Gdy braknie pszenicy, nikt nas nie uratuje”
Jak bardzo ochoczo? Tylko w marcu Xi Jinping mówił o tym przy okazji czterech różnych przemówień. Między innymi powiedział generałom, by… mieli odwagę walczyć. Wcześniej – jeszcze w październiku ubiegłego roku – odwoływał się do chińskich sukcesów w walce z Amerykanami i ich protegowanymi. O wojnie coraz więcej piszą partyjne magazyny, które wzywają do przyspieszenia modernizacji armii oraz takiego jej zbliżenia z biznesowymi korporacjami Państwa Środka, by biznes wspierał wysiłek militarny – w tym poprzez pełne wykorzystanie pozornie nieszkodliwych technologii rozwijanych przez firmy zajmujące się elektroniką. Z kolei partyjni doradcy – wskazują autorzy tekstu – głośno mówią o konieczności stworzenia „czarnych list” Tajwańczyków. Mieliby się na nich znaleźć ci, którzy najbardziej brużdżą Pekinowi. Nacjonalistyczni politycy i przeróżni działacze niepodległościowi. Tematem rozmów są metody ich unieszkodliwienia. A odchodzący premier Li Keqiang wzywał, by „przygotowywać się na wojnę”.
Z kim Państwo Środka chce walczyć? W „wojennych” przemówieniach Xi wskazywał – to piszą autorzy Foreign Affairs nowość – Stany Zjednoczone jako głównego rywala Chin i mówił o znaczeniu połączenia Tajwanu z Pekinem. Dużo słów poświęcił temu, iż działający w Chinach przemysł, musi być gotowy na konflikt. A Chiny muszą być samowystarczalne – także żywnościowo – i niezależne technologicznie od Zachodu. – Jeżeli braknie nam pszenicy, nie uratuje nas rynek międzynarodowy – mówił Xi Jinping.
Wciąż mało? Na słowach się nie kończy.
Xi Jinping stawia na armię
John Pomfret i Matt Pottinger wyliczają też działania władz w Pekinie. Przede wszystkim Chiny w rok zwiększyły wydatki na wojsko o 7,2 proc. Oficjalnie, bo jak wskazują analitycy, od lat zaniżają informacje o budżetach militarnych, które najprawdopodobniej są znacznie większe niż te, którymi się chwalą. Jednak nawet, kiedy weźmie się na to poprawkę, widać zmianę i duży wzrost. Budżet chińskiej armii w dekadę zwiększył się o 100 proc., a w ostatnim roku to przyspieszenie jeszcze nabrało tempa. Oficjalny budżet wynosi w tej chwili 225 miliardów dolarów, ale prawdopodobnie przekracza poziom 300 miliardów.
W grudniu 2022 roku zmieniono zasady mobilizacji i będzie teraz łatwiej powoływać rezerwistów. Prostsze stało się także uzupełnianie strat. To – podkreślają Pomfret i Pottinger – najprawdopodobniej wynik obserwacji wojny w Ukrainie i wniosków, które Xi oraz chiński sztab wyciągneli z niepowodzeń Władimira Putina. Mało? Zmieniono prawo o sądownictwie wojennym w taki sposób, by łatwiej było pociągać do odpowiedzialności pacyfistów i tych, którzy sprzeciwiają się wojnie – na przykład inwazji na Tajwan. Ale także, by zapewnić możliwość sprawnego objęcia okupowanego terytorium sądownictwem wojskowym. Dalej mało? Chińskie wojsko od grudnia hurtowo otwiera punkty rekrutacyjne. A po kontynentalnej stronie Cieśniny Tajwańskiej trwa budowa nowych i modernizacja starych schronów przeciwlotniczych. Podjęto też działania, by poprawić bezpieczeństwo żywnościowe i zapewnić zaopatrzenie w pszenicę.
- Czytaj także: Przewidzieli uderzenie w ukraińską energetykę. Mówią, dlaczego Putin to robi
Chiński przemysł. Rosyjskie surowce?
To duża zależność od zagranicznych zakupów była dotąd największym hamulcem dla ekspansywnej polityki Chin. Konieczność importu surowców, żywności oraz zależność od zagranicznej technologii, powodowały, iż potencjalny konflikt był dla Pekinu wielkim ryzykiem. Jednak Xi od lat prowadzi politykę, która ma zlikwidować te ograniczenia. Gospodarcze relacje z Zachodem są konsekwentnie zastępowane przez budowanie systemu azjatyckich powiązań. Dużo inwestuje się także w rozwój firm technologicznych, które dysponują własnymi rozwiązaniami. A teraz te wysiłki mogła przyspieszyć wojna w Ukrainie, bo Rosja – technologicznie słaba, ale zasobna w surowce – straciła zachodnie rynki i swoje towary może kierować na wschód. Rosyjska ropa, gaz i pszenica to dokładnie to, co wypełnia chińskie braki.
Czy wynika z tego wniosek, iż wojna jest nieuchronna? Oczywiście nie. „Jest za wcześnie”, piszą Pomfret i Pottinger, „by powiedzieć, co to wszystko oznacza. Konflikt nie jest pewny ani bliski. Ale w Pekinie zmieniło się coś, na zlekceważenie czego politycy oraz liderzy gospodarek nie mogą sobie pozwolić. o ile Xi mówi, iż szykuje się do wojny, głupotą byłoby nie potraktować jego słów poważnie.” Tym bardziej – dodają – iż Xi wiele razy pokazał, iż kiedy coś mówi głośno, to stara się to zrobić. Nawet, kiedy inni uważają, iż są to jedynie hasła rzucane pod publikę lub nierealne rojenia. Tak było choćby z polityką „Zero Covid”.
Wódz chińskiej wyobraźni
Sygnałów, by nie ignorować tych zapowiedzi, jest zresztą więcej. Niektóre da się znaleźć choćby w nieoczywistych miejscach. W Chinach jest na przykład fenomenalny i niezwykle popularny autor literatury science-fiction, który nazywa się Cixin Liu. Jest to pisarz hołubiony przez partię, a jego książki mają powtarzający się motyw. Jest nim wojna ze Stanami Zjednoczonymi. O zwycięstwie w niej decyduje przewaga technologiczna. I rzecz oczywiście nie w tym, iż pisarz pisze takie rzeczy – to nic nadzwyczajnego. Ale między innymi w tym, iż Cixin Liu sprzedaje w Państwie Środka milionowe nakłady, a jego dzieła są adaptowane na telewizyjne produkcje oraz seriale. To w Chinach wymaga politycznego wsparcia. A interesem, który może widzieć w tym partia, jest oswajanie ludzi z militarnym konfliktem. Oraz wsparcie rekrutacji do sił zbrojnych. Lubię Cixina Liu, ale czytając jego książki, czuję się nieswojo.
Jakie ma to jednak znaczenie dla nas? Jesteśmy wszak – powie ktoś – daleko od Cieśniny Tajwańskiej i ewentualna inwazja bezpośrednio nas nie dotknie. Ale jesteśmy także całkowicie nieprzygotowani na taki kryzys. Od wielu lat budujemy gospodarkę opartą o niezwykle rozciągnięte globalne łańcuchy dostaw, w których to, czy nasze fabryki mogą pracować, a półki w sklepach są pełne, zależy od dostaw – m. in. z Azji. Przerwanie tych łańcuchów – a do tego doszłoby przy takim konflikcie – z ogromną siłą uderzyłoby w naszą gospodarkę. prawdopodobnie bardziej niż konflikt w Ukrainie, choć ten jest geograficznie znacznie bliższy.
Oszczędzamy niewiele, aby stracić dużo
Możemy z tym coś jednak zrobić, o ile tylko byśmy chcieli. Na razie bowiem wszystko robimy raczej w sposób, który zwiększa narażanie na skutki tego rodzaju kryzysów. Nauczyliśmy się bowiem kierować pieniędzmi, a nie bezpieczeństwem. Jest taki bardzo głośny myśliciel, który nazywa się Nassim Nicholas Taleb. Od lat – robi to na przykład w książce „Antykruchość. Jak żyć w świecie, którego nie rozumiemy”, po którą warto sięgnąć – ostrzega, iż budujemy nasze społeczeństwa w sposób, który nazywa kruchym. Między innymi dla stosunkowo niewielkich korzyści, podejmujemy bardzo duże ryzyko.
Opieramy się na przykład na importowanej energii, bo jej kupowanie jest – a adekwatnie było – odrobinę tańsze od inwestycji w lokalne źródła prądu. Przez długi czas oszczędzaliśmy więc niewiele, by zapłacić za to wtedy, kiedy przyszedł kryzys. Choć od lat mogliśmy być na niego odporni. Ale ryzykujemy też gdzie indziej. Choćby wtedy, kiedy dla odrobinę tańszych ciuchów (których i tak kupujemy więcej niż potrzebujemy, żeby gwałtownie wyrzucić je do kosza) lub finansowego zysku zapewnianego przez eksport produkcji na przykład elektroniki do tańszych krajów, uzależniamy się od globalnych łańcuchów dostaw, które może przerwać każdy poważniejszy kryzys. Przy okazji umieszczając technologię w miejscach, z których łatwo da się ją wykraść i wykorzystać np. we wzmacnianiu możliwości chińskiej armii. Zyskujemy więc kilka i raczej krótkoterminowo, a stracić możemy bardzo dużo i w najgorszym momencie.
Przeciwieństwem tego, co mamy dzisiaj jest organizacja społeczeństwa, którą Taleb nazywa „antykruchą”. Taka, która kryzysy nie tylko znosi, ale też może na nich korzystać. W tym przypadku oznaczałoby to przede wszystkim budowanie gospodarki, która byłaby mniej zależna od importu oraz globalnych sieci dostaw i dzięki temu stabilna oraz gotowa, by zapełnić luki, do których w innych krajach może doprowadzić niemądra, bo krucha, polityka.
Wiemy, iż będzie kryzys. Nie wiemy jeszcze jaki
Przykładów nie trzeba szukać daleko i śmiało można wskazać choćby na produkcję i dystrybucję żywności. Gdyby ta była mniej oparta o międzynarodowe firmy i ich markety, a bardziej o lokalną produkcję i targi, to przymrozek w Maroku nie spowodowałby, iż papryka kosztuje 35 złotych. Gdybyśmy mocniej wspierali regionalnych producentów różnych rzeczy, bylibyśmy po prostu bezpieczniejsi. Tak jak bezpieczniejsi byśmy byli, mając więcej produkowanej lokalnie energii i na przykład transport zbiorowy, który mógłby na niej jeździć i w razie potrzeby zastąpić samochody napędzane importowaną ropą. Kruchy jest także dług. Antykruche jest jego unikanie. I tak dalej. Można ciągnąć bardzo długo, ale zasada jest taka sama. Im mniej zależymy od systemów – takich jak choćby globalna spedycja – na które nie mamy większego wpływu, tym w długim terminie jest dla nas lepiej.
Czy jednak warto płacić za przygotowanie do kryzysu, którego może nie być?
Moim zdaniem warto. I nie tylko przez aktualne ostrzeżenia o wojowniczym nastawieniu Chin, od których zależymy dziś dużo bardziej, niż one od nas. Ono może doprowadzić do inwazji na Tajwan, ale nie musi. Przede wszystkim dlatego, iż – jak mądrze powtarza Amerykanin libańskiego pochodzenia Nassim Nicholas Taleb – nie sposób przewidzieć nadejścia określonego kryzysu. Nie da się dokładnie przewidzieć, co się wydarzy. Tym bardziej, iż najważniejsze zmiany pojawiają się zwykle niespodziewanie lub są realizacją jednej z wielu sprzecznych prognoz. Ale coś jednak można przewidzieć bardzo łatwo.
Nie wiadomo, jaki będzie kolejny kryzys, ale wiemy na pewno, iż wcześniej lub później jakiś będzie.
- Czytaj także: „Po co mi nowy telewizor, skoro stary dobrze działa”, to najbardziej rewolucyjne pytanie współczesnego świata
Fot. Kalivia/Fasttailwind – Shutterstock.com