Co nie będzie lepiej w 2025

1 tydzień temu

To nie są dobre czasy dla optymistów, ale popadnięcia w skrajny pesymizm także należy uniknąć. Pesymizm rodzi pasywność i inercję. Wtedy staje się samospełniającą się przepowiednią, bo jak ma się najgorszy scenariusz nie spełnić, jeżeli nikt temu nie usiłuje zapobiec?

Rok 2024 należy uznać za zakończony i nie warto go nazbyt rzewnie wspominać. Z punktu widzenia wydarzeń politycznych był to rok kiepski, pełen wydarzeń złych, niepokojących, ujawniających, iż w procesie rozkładu zachodniego ładu liberalno-demokratycznego osiągamy kolejny etap. Z drugiej strony jednak istnieje niemała obawa, iż bilans minionego roku będzie wyglądał dużo lepiej za kolejnych 12 miesięcy, gdy rok 2025 spowoduje, iż za poprzednikiem solidnie zatęsknimy. Nie będzie bowiem w nowym roku lepiej. Będzie coraz „nieciekawiej”, co jednak (niestety) nie oznacza nudy.

„Postępy” demokracji

Gdzie jesteśmy dzisiaj? W najbliższych dniach odejdzie z urzędu prezydent USA Joe Biden, nie tylko z racji wieku symbol dawnych wartości, struktur i przewidywalności. Jego następcą zostanie Donald Trump, który gasnącą Partię Republikańską uczynił znów większościowym stronnictwem w Ameryce, naturalną partią władzy. Odebrał jej wolnorynkowy neoliberalizm i globalizację, które po 2008 r. stawały się kamieniem u szyi, a dał „stary, dobry”, XIX-wieczny w zasadzie, konserwatywny i antyrynkowy protekcjonizm, połączony umiejętnie z nacjonalizmem i dopasowany do nowych realiów komunikacji politycznej. Przezwyciężył również barierę rasową, która była jak tykająca bomba podłożona pod „partię białych Amerykanów”, i to na krótko przed demograficznym przełomem kopernikańskim (utratą przez białych społecznej większości w USA), przesuwając na stronę Republikanów segment wyborców latynoskiego pochodzenia, na razie przede wszystkim płci męskiej. Pomogli mu w tym niektórzy Demokraci, którzy przestali czytać Rawlsa, a zaczęli studiować Gramsciego i uznali, iż popkulturowa przewaga lewicy gwarantuje im serię politycznych zwycięstw, obojętnie co z władzą robią. Zresztą Gramsciego najwyraźniej nie zrozumieli, bo zamiast w istocie zbierać plony z uzyskanej z 25 lat temu hegemonii kulturowej, postanowili modyfikować swoją kulturową narrację w kierunku niestrawnym dla przytłaczającej większości Amerykanów. W końcu więc latynoscy katolicy woleli zagłosować na białych suprematystów niż na adwokatów wokeizmu lub krytycznej teorii rasy. Dziś w USA przyszłość może należeć do wiceprezydenta-elekta J.D. Vance’a lub kogoś mu podobnego. W tym także kulturowa hegemonia.

Na Starym Kontynencie nie działo się lepiej. W Niemczech upadł rząd, gdy jeden z koalicjantów – zachowujący resztki kontaktu z rzeczywistością i czytający dane makroekonomiczne – uznał, iż upadkowi największej gospodarki Europy nie można się przez cały czas przyglądać z założonymi rękoma i trzeba coś zmienić. Połączone siły życia na kredyt, zielonego ładu i szablonowego myślenia usunęły koalicjanta z rządu za te „myślozbrodnie”. W lutym kanclerzem Niemiec zostanie lider chadeków, ale koalicję będzie musiał budować właśnie z tymi, co teraz przy władzy zostali i dla których gospodarka to taki duży bankomat. Nie rokuje to za dobrze. Bardzo możliwe, iż gabinet Merza będzie w Niemczech ostatnim, na który wpływu jeszcze mieć nie będzie ani skrajna prawica, ani skrajna lewica.

O takim gabinecie tylko pomarzyć może Francja. Ją w lecie też pewnie czekają nowe wybory, a nie odbędą się one wcześniej tylko dlatego, iż to konstytucyjnie niemożliwe po przyspieszonym głosowaniu w 2024 r. We francuskiej polityce karty rozdają liderzy ekstremów, Le Pen i Mélenchon. W ich kleszczach niedobitki politycznego centrum, dowodzone coraz bardziej rozpaczliwie przez prezydenta Macrona, starają się zapewnić krajowi jakieś tam przetrwanie do nowych wyborów prezydenckich w 2027 r., gdy może teoretycznie objawić się jakiś nowy, inspirujący, liberalno-demokratyczny „Jowisz” i raz jeszcze wyrwać Pałac Elizejski z rąk Le Pen. Do tego czasu tli się nadzieja, iż nowy premier Bayrou uzyska poparcie umiarkowanych i z prawa (rzekomi uczniowie de Gaulle’a, którzy dawno zapomnieli jego nauki), i z lewa („starzy” socjaliści zdominowani i uzależnieni politycznie od Mélenchona, którzy chcą się zachować przyzwoicie, ale się bardzo boją) i jakoś pociągnie rządowy wózek. Choćby do najbliższego kryzysu legislacyjnego. Jest to administrowanie na lotnych piaskach, które w każdej chwili grozi zapaścią.

W Wielkiej Brytanii ledwo co wybrany z kolosalną przewagą rząd Partii Pracy już wytracił impet i w sondażach zaczyna przegrywać nie tylko z torysami, ale i ze skrajną prawicą. Londyn nagle znalazł się po raz pierwszy na mapie stolic, w których ekstremum może przejąć ster (w efekcie na tej mapie są już bodaj wszystkie stolice europejskie). W Holandii i Austrii wybory parlamentarne wygrywała skrajna prawica. W Hadze weszła do koalicji rządzącej i na razie się taktycznie wycisza, w Austrii próba powołania rządu bez jej udziału właśnie spaliła na panewce, bo chadecy, socjaldemokraci i liberałowie pokłócili się o szczegóły.

„Postępy” Rosji

Wojna ukraińsko-rosyjska zmierza ku końcowi, ale nie takiemu, jakiego życzyli sobie Ukraińcy i na jaki liczyliśmy my, ich przyjaciele. Trump odetnie Kijów od pomocy militarnej i finansowej, więc po prostu wymusi zawarcie niekorzystnego pokoju lub zawieszenia broni. Ukraina utraci znaczną część terytorium, a zakres ewentualnych gwarancji bezpieczeństwa będzie zależny głównie od dobrego humoru Trumpa oraz zakresu ukorzenia się przed nim przez Ukraińców. Z drugiej strony społeczeństwo Ukrainy jest wykończone dramatem wojny i zaczyna skłaniać się ku pokojowi, choćby za cenę narodowej klęski. Kraje Europy retorycznie pozostają mocno bojowe, jednak – otwarcie to powiedzmy, z chlubnym wyjątkiem Brytyjczyków, Holendrów, Bałtów i naszego własnego – zaangażowanie europejskie po stronie Ukrainy dość płynnie przeszło od etapu niezdecydowania i strachu do etapu zmęczenia i tęsknoty za układem pokojowym z Kremlem z krótką tylko fazą bojowego zapału i wiary w sukces kulturowego projektu Zachodu w Europie środkowo-wschodniej. W 2025 r. wysoką cenę za tę historyczną porażkę geopolityczną Zachodu zapłacą Gruzja i Mołdawia.

Ale nie tylko one. Rzeczywiście, lęki przed wojną w sensie klasycznym pomiędzy Rosją a państwami NATO są (na razie) na wyrost. To się może wydarzyć, ale nie w 2025 r. (chyba iż w formie zagłady nuklearnej). Rosja odkrywa coraz to kolejne, poza-wojenne, a skuteczne metody zwalczania zachodniej demokracji i będzie je intensywnie rozwijać. Pierwszym poligonem okazała się Rumunia, gdzie Kreml był o krok od zainstalowania swojego figuranta na stanowisku głowy państwa. Owocna okazuje się polityka „marchewki”, która otwiera perspektywy poszerzenia listy zachodnich kandydatów na satelitów Rosji. Węgry już dawno odgrywają tę rolę, Słowacja właśnie wykonuje najważniejszy krok. Gdy zabijanie w Ukrainie ustanie, okrzepnie pewne modus vivendi wokół zawieszenia broni i zaświeci się perspektywa wznowienia gospodarczych relacji z Rosją, to lista chętnych może ulec wydłużeniu. Niezwykle owocna dla Rosjan okazała się inwestycja w polityczną potęgę skrajnej prawicy (i w mniejszym stopniu skrajnej lewicy). Prokremlowskie stronnictwa są w stanie wygrywać wybory w co trzecim kraju Europy, rządzą na Węgrzech, Słowacji, we Włoszech, współrządzą Holandią, mają na widelcu Francję i Belgię, także Austrię, dobre perspektywy w Czechach i Rumunii. Właśnie przestaje być powoli tabu sięgnięcie przez nich po część władzy w Niemczech, zaś systemowa zapora dla ich triumfu w Wielkiej Brytanii przestaje istnieć. A w szufladach Kremla leżą dalsze plany hybrydowych akcji przeciwko nam: od tych starszych w postaci dezinformacji i manipulacji procesami politycznymi, cyberprzestępczym hakowaniem systemów infrastruktury wrażliwej, wzniecaniem konfliktów społecznych na tle rasowym czy etnicznym (w krajach bałtyckich przez uruchomienie rosyjskich diaspor), aż po nowe koncepcje stosowania metod najzwyklejszego terroryzmu państwowego w libijskim czy palestyńskim stylu. Może inwazja armii rosyjskiej nie grozi nam na razie nad Wisłą, ale podkładanie bomb niewątpliwie może stać się straszliwym „chlebem powszednim” rosyjskiego sąsiedztwa.

„Postępy” Polski

Polska, z jej przejęciem władzy przez koalicję demokratyczną i prawdopodobną prezydenturą dla Trzaskowskiego (przy czym tutaj może się pisać „scenariusz bukaresztański”, który może uderzyć w te wybory), staje się – paradoksalnie – pewnym rodzajem pariasa w świecie zachodnim, w którym po władzę kroczy prawicowy populizm. Odmieńcem i dziwolągiem. Nagle na agendzie debaty, zwłaszcza w świetle powrotu Trumpa, staje pytanie „a co, jeżeli zostaniemy politycznie zepchnięci na margines za zbyt duże przywiązanie do państwa prawa i demokracji liberalnej?” Polska PiS stała się wyrzutkiem Europy za naruszanie wartości Zachodu i traktatów. Czy za kilka lat, gdy w kluczowych stolicach ster przejmą ludzie myślący podobnie do Kaczyńskiego, wyrzutkiem stanie się Polska rządzona przez demokratów? Trump ewidentnie ze swojej polityki celnej chce uczynić oręż polityczny, narzędzie wpływania na rządy państw teoretycznie sojuszniczych. Owszem, najwyższe cła czekają na towary chińskie. Ale jako kara za napływ imigrantów, cła mają uderzyć w Meksyk, jako kara za przemyt narkotyków – w Kanadę, jako kara za zbyt niskie wydatki na obronność – w niektóre kraje europejskie, szczególnie w Niemcy. Czy Trump, jako sojusznik pisowskiej opozycji nad Wisłą, wprowadzi cło na towary polskie w ramach represji za liberalno-demokratyczny kierunek polityki rządu Tuska? Albo za polski bojkot jego planu zniesienia sankcji wobec Rosji? To political fiction czy możliwy scenariusz? A co, jeżeli pomiędzy UE a USA Trumpa wybuchnie regularna wojna celna, a państwa Wspólnoty zostaną przez Komisję wezwane do solidarności wobec partnerów, w których administracja waszyngtońska uderzyła cłami najmocniej? Gdy Polska zostanie zmuszona do dokonania lojalnościowego wyboru pomiędzy Europą, z którą sprzężona jest nasza pomyślność ekonomiczna, a USA, od których zależy nasze bezpieczeństwo narodowe w dobie agresywnej ekspansywności Rosji, to jak Warszawa będzie mogła się zachować?

Jeśli PiS utrzyma prezydenturę, Polsce grozi rychły rozpad koalicji i przyspieszone wybory, które już jesienią mogą przynieść rząd PiS z udziałem Konfederacji. Dlatego wygrana Trzaskowskiego jest niesłychanie kluczowa. Przejęcie pełni władzy w Polsce przez ludzi postrzeganych za Atlantykiem jako „obóz Bidena” doprowadzi do ochłodzenia relacji polsko-amerykańskich. Dotąd tego rodzaju ideologiczne dyskrepancje nie stawały na przeszkodzie dobrego rozwoju stosunków Polska – USA. Kwaśniewski i Miller doskonale współpracowali z administracją młodszego Busha (myśląc o Starych Kiejkutach, można wręcz zasugerować, iż ta kooperacja była choćby zbyt dobra), po tym jak dekadę wcześniej – będąc świeżo upieczonymi postkomunistami – nie tylko nie zastopowali polskiego marszu do struktur zachodnich, w tym do NATO, a wręcz wnieśli w ten proces donośny wkład. Rząd pierwszego Tuska współpracował równie dobrze z Bushem, jak i z Obamą, a temu drugiemu żadnego większego afrontu nie uczynił rząd PiS doby Szydło, pomimo negatywnych uwag tego prezydenta pod adresem pierwszych ciosów w państwo prawa i wolne media w 2016 r. Rząd PiS większe starcie zaliczył paradoksalnie z administracją Trumpa, gdy na agendzie stawało kolejno ustanowienie kar za głoszenie poglądu o udziale polskiej ludności w Holokauście pod niemiecką nazistowską okupacją oraz tzw. Lex TVN. Za Bidena Amerykanie uwypuklali przede wszystkim dobrą współpracę z rządem PiS w pierwszych miesiącach kremlowskiej agresji na Ukrainę niż jakiekolwiek punkty sporne.

„Postępy” Europy

Tym razem może być inaczej, bo Trump idzie do władzy z agendą osobistych celów i długą listą „widzimisię” do spełnienia, a ze swojego otoczenia chyba skutecznie usunie każdego, kto mógłby – jak w latach 2017-21 – skłonić go do przedłożenia racji stanu nad projekcje własnej umysłowości. Oczywiście na tle jego priorytetowych rozrachunków Polska znajduje się bardzo nisko i nie jest specjalnie ważna. Teoretycznie może na Tuska i Sikorskiego machnąć ręką. Przeszkodą dla takiego polubownego scenariusza może jednak okazać się Viktor Orban i jego nadaktywność geopolityczna, która po inauguracji Trumpa gotowa wystrzelić w kosmos. Premier Węgier ma tak wielkie cele, jak mały jest jego kraj. Wraz z amerykańską alt-prawicą i partnerami z prokremlowskich partii Europy planuje budowę ruchu, który po 2029 r. ma przejąć kontrolę nad UE. Silne zaangażowanie Trumpa po stronie Orbana spowoduje, iż nie ujdzie jego uwadze fakt, iż Polska w tej chwili – zupełnie słusznie – traktuje Węgry jako swojego największego wroga w Europie, poza naturalnie Rosją i Białorusią. Orban zdaje się mieć narzędzia, aby „napuścić” na Polskę doradców Trumpa. Bodaj jedynym narzędziem przeciwdziałania tej polityce będą dalsze pokaźne zakupy sprzętu wojskowego, a także nośników energii w USA ze strony Polski. Albo przyzwolenie nowemu ambasadorowi USA w Warszawie, aby w jakimś stopniu dyktował rządowi Tuska treść polityki. W każdym razie perspektywa, iż polskie wybory prezydenckie 2025 mogą stać się przedmiotem zagranicznej ingerencji, zarówno z Rosji, jak i z USA, a ingerencje te mogą mieć z grubsza ten sam wektor, nie jest najlepsza.

Kolejnym potencjalnym zarzewiem konfliktu Polski z USA jest oczywiście sposób zakończenia działań wojennych pomiędzy Ukrainą i Rosją. Ukraina będzie stroną przegraną wojny, ale moralną klęskę poniesie w niej cały Zachód, w tym USA. Trump będzie starał się o zachowanie twarzy przez jego kraj i w tym jest pewna szansa, iż okrojona Ukraina otrzyma realne gwarancje zabezpieczające ją przed ponowną agresją (acz czy także przed hybrydowymi działaniami zorientowanymi na przejęcie nad nią politycznej kontroli?). W sytuacji słabych gwarancji, wysokiego prawdopodobieństwa ponownego wybuchu wojny za np. rok i przerzucenia tego „gorącego kartofla” w ręce osamotnionych Europejczyków relacje Polski i większości państw Europy środkowej z USA mogą ulec gwałtownemu pogorszeniu, czego ogniwem będzie załamanie się sympatii proamerykańskich w łonie tutejszych społeczeństw. W tych realiach idea Macrona, aby militarnie najsilniejsze państwa Europy (czyli nade wszystko Francja i Wielka Brytania, ale także Polska, która jest o krok od uzyskania takiego statusu, natomiast już niekoniecznie Niemcy) ustanowiły misję pokojową w strefie buforowej wzdłuż nowej ukraińsko-rosyjskiej granicy, brzmi perspektywicznie. Rezerwa Warszawy musi jednak być zrozumiała. Trudno umawiać się na tak trudny politycznie i technicznie projekt z przywódcą państwa, którego następcą już za kilka miesięcy, a najdalej za dwa i pół roku najpewniej będzie przyjaciółka Władimira Putina. Nie może się nagle okazać, iż Polska będzie samodzielnie pilnować buforowych stref u rubieży nowego rosyjskiego imperium…

Upadek demokracji liberalnej w Europie może przybliżyć znacząco także polityka celna USA. Będzie to wielki cios, zwłaszcza w gospodarkę niemiecką, chylącą się ku upadkowi wskutek niezdarności własnej elity politycznej (nawet mniej Olaf Scholz, to Angela Merkel uosabia politykę niszczenia niemieckiej gospodarki). Gospodarcze problemy Niemiec są zaś fatalną wiadomością dla praktycznie całego kontynentu, a już na pewno dla gospodarki polskiej, tak radykalnie powiązanej handlowo i inwestycyjnie z Niemcami. Jak daleko odeszliśmy od świata, w którym kreślony był kształt umowy TTIP?! Skutkiem wyścigu na cła będą nie tylko naruszone więzy zaufania, ale także powrót inflacji, zaledwie kilka lat po jej obniżeniu. Inflacja zrodzi poważne niezadowolenie społeczne, a do tego dojdzie wyzwanie narastających wszędzie w Europie (w tym bardzo poważnie w Polsce) długów publicznych, z którymi walka będzie wymagać bardzo niepopularnych reform i decyzji politycznych. W tle pozostaje zaś niezmiennie europejska stagnacja gospodarcza, spadająca innowacyjność, garb nietrafionej polityki „zielonego ładu” oraz zapaść kluczowych branż niemieckiego przemysłu. Wszystko to także będzie wzmacniać pozycję skrajnej prawicy. Tak samo jak nierozwiązany i nieustannie nabrzmiewający problem demograficzny, za którym nieuchronnie kroczy wyzwanie polityki migracyjnej. Europejskim elitom brakuje woli, odwagi, pieniędzy, a przede wszystkim stabilności politycznej we własnych krajach, aby choćby pomyśleć o zmierzeniu się z tym najbardziej kontrowersyjnym wyzwaniem społeczno-politycznym obecnej dekady.

***

Jeśli to poprawi Wam humor, możecie „zastrzelić” posłańca przynoszącego złe wieści. Możecie także, niczym Scarlett O’Hara, pomartwić się tym jutro. Rok 2025 rysuje się jednak w kategorycznie mrocznych barwach. To nie są dobre czasy dla optymistów, ale popadnięcia w skrajny pesymizm także należy uniknąć. Pesymizm rodzi pasywność i inercję. Wtedy staje się samospełniającą się przepowiednią, bo jak ma się najgorszy scenariusz nie spełnić, jeżeli nikt temu nie usiłuje zapobiec? Rok 2025 będzie niezwykle ciężki, ale niektórych procesów można uniknąć, można je złagodzić, można położyć podwaliny pod lepsze jutro. To będzie zadanie dla pozostających na posterunku umiarkowanych polityków. W Europie najwięcej uwagi przyciągnie Friedrich Merz, który stanie przed szansą spowodowania jakościowego przełomu. Drugim najbaczniej obserwowanym politykiem będzie już jednak Donald Tusk. Czy to wszystko rozsypie się jak domek z kart, zależy głównie od nich.

Idź do oryginalnego materiału