W polskiej polityce rzadko dochodzi do zmian gwałtownych. Zdecydowanie częściej obserwujemy procesy pełzające, rozciągnięte w czasie, maskowane językiem troski o państwo i odpowiedzialności za przyszłość. Tak właśnie wygląda dziś relacja między Jarosław Kaczyński a Karol Nawrocki – relacja, która coraz wyraźniej przestaje być sojuszem, a zaczyna przypominać ciche wypieranie.
Pytanie brzmi nie tyle, czy Nawrocki stopniowo zajmuje przestrzeń należną dotąd do prezesa Prawa i Sprawiedliwości, ale czy Kaczyński będzie się temu biernie przyglądał. Historia polskiej prawicy podpowiada jednoznaczną odpowiedź: nie. Jarosław Kaczyński nigdy nie był politykiem, który oddaje władzę bez walki, choćby jeżeli walka ta ma przybrać formę pozornie niewidocznych ruchów wewnątrz obozu.
Prezydent Nawrocki coraz śmielej występuje w roli politycznego zwornika prawicy. Jego weta, narracja o „złym prawie” i dystans wobec rządu budują wizerunek ostatniego strażnika państwa. Problem w tym, iż ta rola gwałtownie wykracza poza konstytucyjne ramy. Gdy głowa państwa zaczyna być przedstawiana – także przez polityków prawicy – jako naturalny architekt list wyborczych i pośrednik między partiami, mamy do czynienia z nieformalnym przesunięciem władzy, a nie z neutralnym arbitrażem.
To zjawisko jest groźne nie tylko dla równowagi ustrojowej, ale także dla samego PiS. Prawo i Sprawiedliwość znalazło się bowiem w pułapce własnego modelu przywództwa. Przez lata partia była zbudowana wokół jednej osoby, jednego ośrodka decyzyjnego i jednej narracji. Dziś ten model się kruszy, ale nie dlatego, iż PiS poddało się refleksji – ale dlatego, iż centrum władzy zaczyna dryfować poza partię.
Jarosław Kaczyński nie jest politykiem naiwnym. Doskonale widzi, iż prezydent, który jednoczy prawicę „ponad podziałami”, w praktyce osłabia pozycję partyjnego lidera. Każda inicjatywa wychodząca z Pałacu Prezydenckiego, każdy pomysł „rady” czy „platformy porozumienia” to sygnał, iż decyzje strategiczne mogą zapadać bez Nowogrodzkiej. Dla Kaczyńskiego to nie jest kosmetyka – to egzystencjalne zagrożenie jego politycznej roli.
Z drugiej strony trudno uznać Nawrockiego za bezinteresownego reformatora. Jego aktywność nie wynika wyłącznie z troski o państwo, ale także z ambicji politycznej, której skala dopiero się ujawnia. Prezydent, który wchodzi w rolę lidera obozu, musi liczyć się z tym, iż przestaje być prezydentem wszystkich obywateli. Nawrocki zdaje się ten koszt akceptować, choć konsekwencje mogą być dla niego długofalowo dotkliwe.
Najgorzej w tym sporze wypada jednak samo PiS. Partia, która przez lata deklarowała przywiązanie do silnego państwa i jasnych reguł, dziś milczy, gdy jej naturalne kompetencje są przejmowane przez Pałac Prezydencki. To milczenie nie jest przejawem dojrzałości, ale słabości. PiS nie potrafi ani obronić swojej podmiotowości, ani zaproponować realnej odnowy. Zamiast programu mamy arytmetykę wyborczą, zamiast refleksji – zarządzanie konfliktem.
Czy Kaczyński pozwoli się wypchnąć na polityczną emeryturę? Wszystko wskazuje na to, iż spróbuje się bronić. Ale choćby jeżeli podejmie walkę, będzie to walka spóźniona. Mechanizm, który sam stworzył – oparty na centralizacji i personalizacji – dziś obraca się przeciwko niemu.
Prawica stoi więc przed wyborem, którego dotąd unikała: albo rzeczywista zmiana zasad gry, albo dalsza erozja pod nowymi nazwiskami. Nawrocki, Kaczyński i PiS są dziś częścią tego samego problemu – i żadne z nich nie daje przekonującej odpowiedzi, jak z niego wyjść.

21 godzin temu









