Wyobraźmy sobie, iż jakaś partia idzie do wyborów z programem wprowadzenia prohibicji, pod hasłami: „Koniec z hipokryzją koncernów monopolowych! Wódka to zło! Tysiące pijanych ludzi krzywdzi swoje dzieci. Ludzie, obudźcie się i żyjcie w trzeźwości!”. Taka ze wszech miar szlachetna kampania gwarantowałaby wynik wyborczy w rejonie statystycznego zera. Tymczasem „wiara jest w dużej mierze uzależnieniem. Jej odstawienie nie dzieje się bezboleśnie”, mówi Robert Samborski, autor książek o mocnych tytułach („Sakrament obłudy” i „Kościoła nie ma”), wywlekających brudy z seminariów i plebanii. Samborski stracił wiarę zupełnie, choć początkowo wierzył, iż odnajdzie Boga poza Kościołem katolickim, z czasem zaś poza każdym Kościołem instytucjonalnym. jeżeli zatem Polacy są w olbrzymiej części narodem uzależnieniowców, którzy potrafią walczyć z jednym nałogiem tylko dzięki drugiego (powierzając trzeźwość Sile Wyższej, Najświętszej Panience, jak zwał, tak zwał), są tym bardziej podatni na tani populizm.
Pisałem już o tym w dwóch ostatnich felietonach, ale nigdy dość, gdy ważą się losy kraju – jeżeli ugrupowania opozycyjne pozwolą PiS obsadzić się w roli szkalowników papieża, możemy już gratulować kaczystom trzeciej kadencji. To pułapka prymitywna, ale i skuteczna niczym paść samołówka, dlatego na razie politycy Koalicji Obywatelskiej nie zapuszczają się na ten teren. Ale daleko na przemilczaniu ujechać się nie da – w końcu Tusk będzie musiał odpowiedzieć na pytanie, czy szanuje JP2, a wtedy zacznie wielomiesięczne udowadnianie, iż nie jest wielbłądem. Na tym polega strategia PiS – zapędzić rywali do defensywy bez względu na środki. Prawica chyżo zmierza do zawłaszczenia papieskiego wizerunku i trzeba dużego sprytu, by przeprowadzić kontratak. Samo wyszarpywanie sobie relikwii skazane jest na zwycięstwo partii wspieranej przez episkopat. Nie ma co liczyć w takiej scenerii na odpolitycznienie Kościoła, w ogóle nie ma co liczyć na jakąkolwiek reformę Kościoła katolickiego, o czym ostatecznie wiemy co najmniej od czasów Lutra.
Kościół nie był złym pomysłem, ale pomysłem Złego. „Mówiłem innym księżom, co myślę. Że żrą, leniuchują i bawią się w barokowe rytuały, wzbudzają w wiernych poczucie winy i jeszcze każą sobie za to płacić” – to znowu Samborski. Wszyscy o tym wiedzą od tysiącleci, podobnie jak o zgubnym wpływie alkoholu na zdrowie i życie społeczne, a mimo to wciąż dają na tacę i chleją ile wlezie. Samborski ostatecznie przeszedł na coś w rodzaju spinozjańskiego panteizmu, dostrzegając aspekt boski w przyrodzie. Kiedy Rafał Trzaskowski coś napomknął o Spinozie, media próbowały z tego zrobić drugiego „dziadka z Wehrmachtu”, skarżąc się, iż prezydent Warszawy wyznaje pokrętną filozofię jakiegoś obcego Żyda. Nie bardzo zażarło, bo lud pisowski do filozofowania nieskory, a gdy się okazało, iż ów Żyd dawno nie żyje, nie było się czym przejmować. Teraz jest prościej – świętokradcze ojcobóstwo, nowy zamach, Tusk jako inkarnacja Mehmeta Alego Ağcy finansowana przez enerdowskiego babsztyla – to się sprzedaje jak pańska skórka na straganach. Panteizm neguje ideę Boga osobowego i uderza w fundamenty instytucji kościelnych, dlatego jest tak niebezpieczną ideą. Świat jest Bogiem; słońce o nim świeci, wiatr o nim wieje, rzeka o nim płynie, drzewa o nim rosną. Kiedyś ludzie modlili się nogami, oczami, poprzez zapatrzenie i wędrowanie, jak coś im w duszy zagrało, to sobie wymalowali na ścianach. A potem religia wprowadziła język dla tego, co niewysławialne, i zaczęły się kłopoty. Na końcu było słowo. Grupa cwaniaków tysiące lat temu postanowiła usankcjonować zachwyt, napisać regulamin, stworzyć rytuały i nade wszystko kanały finansowania.
Fundamentaliści nie znoszą Lennona: jego pacyfistyczny manifest „Imagine” jest dla Watykanu tym, czym „Szatańskie wersety” dla islamu. No bo jeżeli się śpiewa „Wyobraź sobie świat bez religii”, ktoś gotów zakumać bazę, iż wcale nie byłby to świat bez Boga, ale nikt by sobie już nie mógł uzurpować statusu bożego pomazańca, mistrza ceremonii i pośrednika w modlitwie. Ludzie chcą mieć wodza o nadprzyrodzonych mocach – stąd popularność komiksowych blockbusterów; rywalizacje superbohaterów ze stajni DC i Marvel niczym adekwatnie się nie różnią od starotestamentowych historii. Autorzy Biblii dzisiaj zarabialiby krocie w hollywoodzkich scriptroomach – dość spojrzeć na poczciwego disnejowskiego „Księcia Egiptu”, gdzie Mojżesz pojedynkuje się z Ramzesem na swoje czary i supermoce. Lud pisowski ma swojego superświętego i pójdzie tłumnie głosować w obronie jego czci. Miliony uzależnionych w ciągu modlitewnym przeprowadzą szturm modlitewny na urny. Albowiem w tym nieszczęsnym kraju wyborów nie wygrywa się ani w mieście, ani na wsi. Wygrywa się je w kościele.