W mowie potocznej przyjęło się powiedzenie, iż najbardziej lubimy te melodie, które już znamy. Patrząc na powyborczy dyskurs nietrudno przyznać mu rację. Środowiska samozwańczego obozu demokratycznego, a przede wszystkim wspierające je media, zamiast spojrzeć w lustro i zastanowić się nad swoim blamażem, rozpoczęły poszukiwania winnych porażki ich kandydata – wiceszefa Platformy Obywatelskiej, Rafała Trzaskowskiego. Po miesiącach niezwykle brutalnej (zwłaszcza w jej ostatnich tygodniach) kampanii środowiska zgromadzone dookoła koalicji rządowej zostały skonfrontowane z niesprzyjającym wynikiem. Podawane razem z zamknięciem komisji wyborczych exit polls, które wskazywały na niewielką przewagę kandydata obozu rządzącego wydawały się jego otoczeniu na tyle miarodajne, żeby ogłosić zwycięstwo. Przez dwie godziny Rafał Trzaskowski miał możliwość poczuć się Prezydentem Rzeczpospolitej, choć w dość wyraźny sposób czuł się tak już dużo wcześniej. Rzeczywistość okazała się jednak odmienna i już następnego ranka oddawał ją kursujący po internecie obrazek siedzącego w ławie sejmowej Jarosława Kaczyńskiego z podpisem „Kogo należy wystawić, aby wygrać z bezideowym kandydatem Koalicji Obywatelskiej? Kogokolwiek”.
Okres wyborczy rozciągnięty od etapu prekampanijnego, kiedy to komentatorzy próbują przewidzieć ewentualne kandydatury, aż po zaprzysiężenie nowej głowy państwa (i idące razem z nim ogólne zmęczenie debatą na ten temat), zawsze stanowi znakomitą okazję do przyjrzenia się mechanizmom debaty publicznej. To właśnie wtedy słyszymy o tym, jakie cechy kandydatów mogą przyciągać potencjalnych wyborców. Jak zagłosują duże miasta, a jak zagłosuje „Polska powiatowa”. O tym, kto bardziej nadaje się na urząd prezydenta Rzeczpospolitej – nieważne jak bardzo efemeryczne byłyby argumenty przemawiające za takimi stanowiskami (na myśl przychodzi anegdotka z „Tygodnika Powszechnego” o Rafale Trzaskowskim, który już jako dziecko był zapowiadany przez kolegów na stanowisko prezydenta). To wtedy dowiadujemy się o „ciemnych kartach” z życiorysów kandydatów, a przynajmniej tych, którzy stanowią na tyle duże zagrożenie dla największych obozów, iż trzeba wytoczyć przeciwko nim jakieś oskarżenia. Jednak to dzień ostatecznych wyników jest tym, na który czekam z utęsknieniem, bo znów przychodzi usłyszeć starą dobrą melodię o tym, jak to demokracja ponoć nie działa.
Media różnych formatów – począwszy od wielkich telewizji, przez opiniotwórcze magazyny, aż po internetowe konta różnorakich osobistości – z oburzeniem zareagowały na zwycięstwo kandydata wspieranego przez Prawo i Sprawiedliwość. Rozpoczęła się, trwająca po dzień pisania tego tekstu, obława na wszystkich „niewykształconych”, „nieodpowiedzialnych” i „bogobojnych” Polaków, którzy odważyli się nie oddać głosu na kandydata rządowego. A czemu jest to znana melodia? Ponieważ po każdych wyborach, w których triumf odnosiło stronnictwo dowodzone przez Jarosława Kaczyńskiego – czyli wszystkich od ponad dekady, nie licząc ostatnich wyborów do parlamentów krajowego oraz europejskiego – słyszymy, iż model demokratyczny nie spełnił swojego zadania, a reżim większości znowu stanowi element hamulcowy zmiany cywilizacyjnej. To wtedy rozgoryczone głosy liberalnego komentariatu w mniej lub bardziej świadomy sposób dokonują przetworzenia myśli Janusza Korwin-Mikkego, iż demokracja jest złym ustrojem, ponieważ „dwóch facetów spod budki z piwem ma większą siłę niż profesor akademicki”.
Z jakiegoś powodu analiza powyborczych statystyk dotyczących grup wiekowych, miejsca zamieszkania i poziomu wykształcenia wyborców zdaje się zawsze poświęcać najwięcej czasu i uwagi temu ostatniemu elementowi. Mowa jest wtedy o niedojrzałości rodzimej demokracji, która wciąż ciągnie w stronę autokracji, a zebrani w studiach eksperci i goście mogą deliberować na temat potrzeby edukacji społeczeństwa, które to podobno zbyt łatwo nabiera się na populistyczne chwyty stosowane przez przeciwników obozu demokratycznego.
Warto zwrócić też uwagę na gravitas, z jakim cały czas oddziałuje teza sformowana w trakcie poprzedniej kampanii parlamentarnej. To właśnie wtedy Donald Tusk i jego koalicjanci mianowali się obozem demokratycznym, twierdząc, jakoby ich szeroki front stanowił zamknięty zbiór ugrupowań szanujących społeczeństwo obywatelskie i instytucje demokratyczne – nietrudno zauważyć, iż znajdujące się poza tym zbiorem Prawo i Sprawiedliwość oraz Konfederację konsekwentnie przedstawiano jako zagrożenie dla demokracji, stawiając zbiór bliżej niedookreślonych i niedoprecyzowanych zarzutów, zwłaszcza pod adresem tych pierwszych. PIS, który wedle doniesień liberalnych mediów miał w razie swojej przegranej wyprowadzać wojsko na ulice, oddał władzę (nie licząc krótkiego okresu politycznej apopleksji albo teatru, kiedy to na premiera desygnowano Mateusza Morawieckiego i kazano mu utworzyć jakikolwiek rząd) i przeszedł do opozycji. Nie tworzono wówczas narracji dotyczącej systemowej niesprawiedliwości – politycy byłego rządu powtarzali jak mantrę, iż wygrali (co patrząc na liczbę głosów było prawdą), ale nie doszukiwali się drugiego dna i oddali rządy Tuskowi. Budzi więc pewien niesmak, gdy środowiska przychylne obecnej władzy określają się na spektrum, które po jednej stronie formułuje zarzut oszustwa wyborczego, a na drugim jego krańcu wyraża rozczarowanie demokracją, która pozwala na zwycięstwo kogoś spoza kręgu ich sympatii.
Karolowi Nawrockiemu udało się, na przekór wszystkim prognozom, zdobyć głosy większości Polaków pomimo dalece nieuprzywilejowanej pozycji. PiS mimo kontroli nad narracją Telewizji Republika czy wPolsce24 póki co nie odbudował siły przekazu, jaką dawała mu kontrola nad publiczną telewizją za czasów swoich rządów. Do tego dochodzi niespotykana dotąd skala zarzutów i oskarżeń wysuwanych pod adresem Nawrockiego – zwieńczona wyjątkowo dywersyjnym i prawdopodobnie „odwrotnie skutecznym” wystąpieniem premiera na antenie Polsat News, w którym powoływał się na patocelebrytę skazanego za pomówienia. To wszystko składa się na obraz bardzo trudnej kampanii, która pomimo wieszczenia zwycięstwa Rafałowi Trzaskowskiemu przyniosła wynik szokujący dla wielu. Czy był on jednak tak szokujący i zaskakujący? Czy pierwsza tura wyborów, w której wyborcy mogli głosować w zgodzie ze swoim sumieniem, dająca 60% poparcia kandydatom spoza struktur rządowych, nie dawała wyraźnego znaku, iż kredyt zaufania, który pozwolił objąć Donaldowi Tuskowi stanowisko Prezesa Rady Ministrów, właśnie się wyczerpał? Okres dwóch tygodni między pierwszą a drugą turą był zresztą bardzo interesujący ze względu na zmianę narracji środowisk KO w stosunku do Konfederacji.
W sytuacji, gdy polityczna arytmetyka wymagała skapitalizowania głosów prawicy albo przynajmniej spacyfikowania ich zapału do oddania głosu w drugiej turze, Konfederacja na chwilę stała się w pełni poważanym graczem i próżno było doszukiwać się po stronie komentariatu głosów sprzeciwu odnośnie do wchodzenia w dialog ze skrajną prawicą. Na moment Sławomir Mentzen stał się w ich oczach (przynajmniej publicznie) pragmatycznym i dojrzałym politykiem, z którym trzeba wspólnie rozmawiać i realizować polską rację stanu. Po wyborach nie ma już tego problemu. Domniemany elektorat Mentzena, który zagłosował na Nawrockiego, „udowodnił” liberałom, iż tamci stoją po złej stronie historii i nie dojrzeli jeszcze do dobrych wyborów (mówiąc zarówno metaforycznie, jak i bezpośrednio, biorąc pod uwagę popularność Mentzena wśród młodych wyborców).
Co w takim razie pozostało? W 2016 roku Slavoj Žižek jako zdeklarowany przeciwnik Donalda Trumpa głosił w mediach, iż jego wygrana jest czymś niedobrym, ale potrzebnym. Porażka z takim przeciwnikiem powinna skłonić obóz Demokratów do refleksji nad prowadzoną przez nich polityką. To właśnie opisywana przez Žižka postać Trumpa – który zrodził się ze wszystkich bolączek niezaleczonych przez panujący establishment – miała być inspiracją dla zmian i ponownego obrania ideowego azymutu. Ta przewrotna myśl zakładała, iż kolosalna porażka Demokratów długofalowo może dać ich obozowi nowy podmuch w żagle i skierować ich w stronę wyborców, którzy na nich głosują, ale z każdym dniem czują się coraz mniej reprezentowani przez swoich reprezentantów. Dalece dyskusyjnym jest to, czy środowisko amerykańskich Demokratów wzięło sobie do serca słowa Žižka, ale pewnym jest, iż ekstrapolując to samo zagadnienie na polski grunt widzimy jak obóz władzy gotów jest doszukiwać się skutków swojej porażki wszędzie poza łazienkowym lustrem.
Cezary Tomczyk mówiący niepewnie na antenie TokFM: „może trzeba było rozliczać szybciej?”. Adrianowi Zandbergowi zebrało się za brak jednoznacznego poparcia dla Rafała Trzaskowskiego, a fakt, iż zaproponował on poparcie Trzaskowskiego, gdyby ten wpłynął na premiera i doprowadził do przegłosowania ustawy o ochronie zdrowia, wygodnie przemilczano. Liberalne ośrodki opiniotwórcze założyły, iż Trzaskowskiemu głosy wyborców Zandberga po prostu się należą i choćby estymacje zakładające, iż przytłaczająca większość wyborców lidera Partii Razem oddała głos na wiceszefa Platformy nie jest w stanie zatrzymać cyklicznego obwiniania Partii Razem za porażkę PO – zbyt mali i nieistotni, by z nimi rozmawiać, ale bardzo istotni, gdy przychodzi czas na szukanie winnych.
Zapowiadana przez premiera rekonstrukcja rządu, której najgłośniejszym elementem jest ewentualna zmiana w fotelu Ministra Sprawiedliwości – z w tej chwili pełniącego tę funkcję Adama Bodnara na Romana Giertycha – pozwala nam się domyślać, iż rząd chce w ten sposób wykonać ukłon w stronę najbardziej oddanego elektoratu i zapowiedzieć, iż rozliczenia władzy Prawa i Sprawiedliwości nie ustaną, a wręcz przybiorą na sile. Ten sam Roman Giertych, pomimo deeskalacyjnych wypowiedzi premiera, nie porzuca obranej przez siebie ścieżki mobilizowania wyborców do składania protestów wyborczych, które w jego ocenie doprowadzą do zmiany Prezydenta-elekta. Powołano również rzecznika rządu, który stanowić ma remedium na zdiagnozowany przez Koalicję Obywatelską problem – brak skutecznej komunikacji z Polakami i powstałe w ten sposób niepowodzenia w przekazywaniu wszystkich sukcesów, jakie odnosi ten rząd (warta odnotowania jest również myśl głoszona przez jednego z posłów KO, iż rząd powinien mieć trzech rzeczników – po jednym dla każdej grupy wiekowej).
Rozwiązanie to wskazuje, iż kurs obecnej władzy pozostaje bez zmian. To nie brak sukcesów, to brak komunikacji. To wyborcy nie dostrzegają znakomitych rezultatów obecnego gabinetu, a część tych wyborców najwyraźniej potrzebuje przypomnienia, iż jest dobrze, ponieważ nie rządzi Prawo i Sprawiedliwość. W jaki sposób ma to jednak pomóc w dalszej drodze obozu Koalicji Obywatelskiej, która dopiero co była świadkiem, iż lewicowy kandydat spoza rządu zdobył więcej głosów niż ich lewicowa koalicjantka? Jak dalsze rozliczenia mają się do rozłamu Trzeciej Drogi, w której to osoba Szymona Hołowni zaczęła swoim kolegom z PSL-u bardziej ciążyć niż im pomagać? Jak ma się to do ogólnego marazmu rządu, który od czasu dojścia do władzy nie jest w stanie zaproponować Polakom jakiejkolwiek wizji przyszłości naszego kraju?
Koalicja Obywatelska i jej sojusznicy prawdopodobnie czują wiatr zmian i widzą, iż ugrupowania prawicowe zyskują na sile w całej Europie, a kontynuacja dalszego rządzenia w oparciu o azymut obrany 15 października 2023 – „wygrajmy wybory, a potem się zobaczy” – nie przyniesie im długofalowo niczego poza porażką w kolejnych wyborach parlamentarnych. Zmiana w komunikacji ze społeczeństwem jest tylko formalnym zabiegiem, który w żaden sposób nie zmienia stylu realnie sprawowanej władzy. Odtrąbienie z dumą spadających wskaźników inflacyjnych nie znaczy już dzisiaj nic, bo Polacy zauważyli, iż cena produktów w sklepach nie jest tak bardzo skorelowana z inflacją, jak mówiono za czasów poprzedniej władzy. Obietnice dotyczące budowy Centralnego Portu Komunikacyjnego są pozbawione jakiegokolwiek zapału – ale jak mogło go nie brakować, gdy rolę pełnomocnika rządu w tej sprawie piastuje Maciej Lasek, wcześniejszy krytyk całego przedsięwzięcia. Pojawiające się cyklicznie stwierdzenie, iż program 800+ stanowi osiągnięcie tego rządu jest równie miałkie, co chwalenie się najbezpieczniejszą granicą na wschodzie – wszystko to przez pryzmat stanowisk, jakie Koalicja Obywatelska zajmowała w czasach bycia w opozycji. Brakuje odwagi do jakichkolwiek przedsięwzięć, które wykraczają poza doraźne administrowanie aparatem państwa.
Nie pomagają również głosy koalicjantów, którzy po zweryfikowaniu społecznego poparcia próbują zaznaczyć swoją podmiotowość poprzez wychodzenie z bardziej radykalnymi postulatami. Szymon Hołownia nastawił się na formalną procedurę w sprawie odpolitycznienia spółek Skarbu Państwa – jego ugrupowanie złożyło już drugi projekt ustawy i intensywnie go promuje. Nie sposób jednak nie odczuć, iż odpolitycznienie spółek skarbu państwa nie jest już tak nośnym sloganem, gdy sprawuje się władzę od ponad półtora roku i gdy zdążyło się już dokonać przetasowania obsadzonych tam za czasów l’ancien regime ludzi na swoich protegowanych. Tam, gdzie przejawia się inicjatywa – jak w przypadku powołania zespołu ds. deregulacji początkowo sygnowanego nazwiskiem właściciela InPostu Rafała Brzoski, który z końcem maja wypisał się z uczestnictwa – działania wydają się jak strzelanie na oślep. Program mieszkaniowy nie leży w strefie zainteresowania rządu, a jakiekolwiek dyskusje dotyczące wprowadzenia podatku katastralnego kończą się na argumentach pokroju „nie zabraniajmy Polakom się bogacić”. W swoim krótkim wystąpieniu po ogłoszeniu oficjalnych wyników wyborów prezydenckich Donald Tusk zapewnił, iż „bierzemy się do roboty” (po półtora roku rządów…), ale nie wiem, czy choćby jego najbliżsi współpracownicy byliby w stanie spójnie przekazać, na czym ta robota będzie polegać.
Przeciwnik zawsze jest na zewnątrz, a biblijna przypowieść o drzazdze w oku bliźniego nie wychodzi z mody. Elity w swoim przekonaniu nie potrzebują niczego zmieniać, a za wszelkie błędy odpowiadają niewyedukowane masy głosujące na populistów. Pochwała merytokracji i głęboka wiara środowisk liberalnych w swoją wyższość zarówno intelektualną, jak i kulturową sprawia, iż klasistowskie wybryki, na które pozwala sobie chociażby profesor Markowski, mówiący o połowie społeczeństwa pracującej na klasy transferowe z drugiej połowy (nie jest zaskoczeniem, iż koreluje on ten podział na wyborców Trzaskowskiego i Nawrockiego), nie są jedynie kontrowersyjnymi słowami radykała. Są wypowiedzianym na głos, pełnym resentymentu stosunkiem do wyborców, którzy nie przyjmują tej samej, liberalnej optyki. choćby posługując się taką perspektywą nietrudno dostrzec w niej poważną niespójność. Skoro niewykształcona i zaściankowa, według nich, Polska powiatowa zdołała wykreować narrację pozwalającą na zwycięstwo ich kandydata, to czy nie byłoby zasadnym uznanie, iż Polska dużych miast, wykształcona i obyta w świecie posiada znacznie więcej kapitału intelektualnego, który będzie w stanie zaoferować coś lepszego?
Okazało się, iż nie, bo środowisko Trzaskowskiego jako metodę przyjęło skręt w prawo i papugowanie przemielonych postulatów Nawrockiego i Mentzena, licząc, iż nieco wyalienowani lewicowcy i tak zagłosują na niego, bo z dwojga złego lepiej w tę stronę. Ale czy ktokolwiek zagłosował na Trzaskowskiego dopiero po tym, gdy rzucił hasłem o odebraniu świadczeń socjalnym Ukraińcom? Wątpię. Ci, którzy podpisują się pod takimi postulatami, słyszeli je już dużo wcześniej i nie potrzebują Trzaskowskiego oraz jego „umiarkowanej” wiarygodności, żeby mieć na kogo głosować. Po co kupować Maxi Colę, kiedy w lodówce jest zimna Coca Cola? Hiperelity, niczym dowolna postać inteligenta z filmów Barei, będą żyły oblężone przez chamstwo do następnych wyborów, które najpewniej przegrają, a potem znowu sezon emigracji i tych samych melodii…
Michał Szymański
Grafika w nagłówku tekstu: john dunbur from Pixabay