Spór o przekazanie Ukrainie polskich myśliwców MiG-29 stał się czymś więcej niż techniczną debatą o resursach sprzętu wojskowego. To kolejny test dojrzałości klasy politycznej w warunkach wojny za wschodnią granicą. I, niestety, test, który prezydent Karol Nawrocki zdaje słabo. Na tym tle Borys Budka — europoseł Koalicji Obywatelskiej — wypada jak polityk starej, odpowiedzialnej szkoły: spokojny w tonie, stanowczy w treści i konsekwentny w myśleniu o bezpieczeństwie państwa.
Zacznijmy od faktów. Sztab Generalny Wojska Polskiego potwierdził, iż realizowane są rozmowy o przekazaniu Ukrainie MiG-29, samolotów zbliżających się do kresu swoich możliwości eksploatacyjnych. „Przekazywanie samolotów związane jest z osiąganiem przez nie docelowych resursów eksploatacyjnych oraz brakiem perspektywy ich dalszej modernizacji” — czytamy w oficjalnym komunikacie. W zamian Polska miałaby uzyskać dostęp do ukraińskich technologii dronowych i rakietowych. Mamy więc do czynienia nie z aktem romantycznego gestu, ale z chłodną kalkulacją interesów.
Na tym tle zaskakuje — a adekwatnie niepokoi — wypowiedź prezydenta Nawrockiego, który stwierdził, iż pomysł przekazania samolotów „nie był z nim konsultowany”. „Tutaj musiało się wkraść jakieś nieporozumienie, ja takiej informacji nie miałem” — powiedział podczas konferencji prasowej w Rydze. Słowa te brzmią jak próba wycofania się na bezpieczną pozycję obserwatora. Problem w tym, iż w sprawach bezpieczeństwa prezydent nie jest komentatorem, ale konstytucyjnym uczestnikiem procesu decyzyjnego.
I tu pojawia się Budka. „Prezydent nie mógł tego nie wiedzieć” — mówi europoseł KO, wskazując na „jasne deklaracje premiera Kosiniaka-Kamysza i przedstawicieli BBN”. To nie jest polityczny atak dla samego ataku. To logiczny wniosek: albo prezydent był informowany, albo zawiódł mechanizm obiegu informacji w państwie. W obu przypadkach sytuacja jest zła, ale tylko w jednym — tym pierwszym — mamy do czynienia z próbą politycznego kluczenia.
Budka idzie dalej, nazywając wypowiedź Nawrockiego „szalenie nieodpowiedzialną”. I trudno się z tym nie zgodzić. „Nie można grać polskim bezpieczeństwem. Ukraina stawiająca opór to gwarant tego, iż tuż za naszą granicą nie będziemy mieć wojsk Putina” — podkreśla. To zdanie mogłoby spokojnie znaleźć się w rządowej strategii bezpieczeństwa. Jest proste, prawdziwe i pozbawione fałszywego heroizmu.
Krytyka Budki obejmuje także środowisko prezydenckie, zwłaszcza szefa BBN Sławomira Cenckiewicza, który rzucił hasło „odwieszenia zasadniczej służby wojskowej”. Budka reaguje stanowczo: „Nie ma na ten temat mowy, armia powinna być profesjonalna, zawodowa i silna”. Zamiast straszenia młodych ludzi przymusem, proponuje „dodatkowe szkolenia z obrony cywilnej”, które — jak zauważa — rząd już realizuje.
Najmocniej wybrzmiewa jednak jego podsumowanie, gdy mówi o „pseudojastrzębiach” z otoczenia prezydenta i ostrzega, iż ich pomysły mogłyby prowadzić do „przymusowego szkolenia”. To nie jest retoryczna przesada, ale trzeźwe spojrzenie na politykę, która zamiast realnej siły oferuje jedynie twarde miny i puste deklaracje.
W całej tej historii Budka jawi się jako polityk odpowiedzialny, rozumiejący, iż bezpieczeństwo to proces, a nie konferencja prasowa. Nawrocki natomiast sprawia wrażenie kogoś, kto bardziej dba o własną pozycję niż o spójność państwowej narracji. A w czasach wojny za granicą na takie pozy nie ma po prostu miejsca.

2 godzin temu









