BRYTYJSKA CENA HITLEROWSKO – SOWIECKIEGO SOJUSZU

6 dni temu

Pakt Hitler – Stalin (od nazwisk ministrów spraw zagranicznych zwany też paktem Ribbentrop – Mołotow) był katastrofą dla Polski a następnie Litwy, Łotwy, Estonii oraz potężnym ciosem wymierzonym w Rumunię i Finlandię. Bolesne jego konsekwencje ponieśli też inni, m.in. Norwegia i Wielka Brytania.

O tym, iż przynajmniej część Brytyjczyków fakt ten pamięta świadczy choćby książka Laurance’a Reesa „World War Two. Behind closed doors”. Wymieńmy dwa opisane w niej wątki niemiecko – sowieckiej współpracy, które skutkowały ciosami zadanymi Imperium Brytyjskiemu.

Wraz z rozszarpaniem Polski ogromną skalę osiągnęła niemiecko – sowiecka kooperacja gospodarcza. Wymiana handlowa dokonywała się nie tylko liniami kolejowymi, ale i drogą morską. Murmańsk, kojarzony głównie jako najważniejszy z sowieckich portów, do którego od roku 1941 zmierzały niezliczone konwoje z pomocą brytyjską i amerykańską, od wczesnej jesieni roku 1939 pełen był niemieckich towarów i marynarzy. Murmański port przyjmował bowiem całe mnóstwo statków pływających pod hitlerowską banderą. Już w październiku zawarte zostało porozumienie, na mocy którego niemieckie okręty wojenne zaczęły korzystać z baz sowieckiej floty wojennej. Rozlokowane one były na wschód od Murmańska, głównie w Zatoce Jakonga, i bardzo się Niemcom przydały w czasie inwazji na Norwegię. Wielkiej Brytanii bardziej dały się we znaki kolejne bazy, tworzone od grudnia 1939 i przeznaczone dla niemieckich okrętów podwodnych. Potęga brytyjskiej floty oraz wąskie wyjścia z wód niemieckich na Morze Północne sprawiały, iż Royal Navy miała nad tymi akwenami dość solidną kontrolę. Anglicy nie wiedzieli jednak (a przynajmniej nie zdawali sobie sprawy ze skali tego procederu), iż u – booty do wód brytyjskich wpływać mogą zza Półwyspu Skandynawskiego. Przy okazji warto wspomnieć o groteskowych a zarazem bardzo dla niemieckich marynarzy nieprzyjemnych skutkach hitlerowsko – sowieckiej współpracy. O tym, jak niewysłowioną nędzą są warunki życia w ZSRS, wiedziało wielu niemieckich dowódców wojsk lotniczych i lądowych. Ci w latach dwudziestych bywali na manewrach w głębi Rosji a w roku 1939 spotykali się z Rosjanami na terenach wspólnie stratowanej Polski. Wiedzieli więc, iż sowieckie wojsko chodzi w cuchnących łachmanach, przy czym zarówno każdy żołnierz, jak i oficer Armii Czerwonej – po prostu strasznie śmierdzi. choćby bowiem, jeżeli któryś z nich czasem się mył – nigdy nie używał mydła, ale dziegciu. Skutkiem był smród bijący od każdego praktykującego ten rodzaj „higieny”. W czasie wspólnych defilad niemieccy dowódcy z trudem ukrywali oczywistą odrazę do swych sojuszników. A najgorzej było wtedy, kiedy jakiś sowiecki oddział maszerował ulicą o obustronnej zwartej zabudowie. jeżeli nie wiał wiatr – fetor po takim przemarszu mógł się tam utrzymywać godzinami. Szokiem dla Niemców był też widok praktykowanych w Armii Czerwonej metod aprowizacji. Sowieccy żołnierze mieli np. zwyczaj noszenia na szyjach sznurków z kilkoma suszonymi rybami. Pytając się, jaki jest powód zdobienia się w takie naszyjniki Niemcy dowiadywali się, iż jeden taki sznurek to po prostu całodzienny przydział żywności. O tych i innych szokujących sowieckich realiach wiedziano w niemieckich wojskach lądowych, ale nie mieli o nich pojęcia dowódcy z Kriegsmarine. Stąd nie wierzyli własnym oczom, kiedy po zawarciu umowy z Sowietami w sprawie zaopatrywania załóg okrętów podwodnych zobaczyli, z czego składa się to, co Sowieci nazywali „zaopatrzeniem”. Dla Niemców oczywistością bowiem było, iż podwodnym marynarzom dostarczać trzeba dużych ilości witamin. Stąd standardem były owoce, w szczególności pomarańcze i banany. A także suszone mięso, suche wędliny czy sardynki. Natomiast Sowieci swoje załogi zaopatrywali przede wszystkim w słoninę i do tego zwykle bardzo złej jakości. Jak raportował jeden z niemieckich dowódców: „spleśniała słonina, zjełczałe masło, cuchnące mięso z reniferów a jeżeli ryby to stare i potwornie przesolone”. Niemieccy podwodniacy, do których trafiło wyżywienie typu sowieckiego, uznali je za całkowicie niejadalne. Interwencje ich dowódców na nic się nie zdały – Sowieci po prostu niczego innego dla nich nie mieli. Załogi wszystkich okrętów zachowały się tak samo – w pierwszych dniach nikt nie jadł nic. A po pierwszym spróbowaniu „kacpskich przysmaków” – wszyscy się rozchorowali. Epidemia biegunki nie tylko na kilka tygodni sparaliżowała, ale i zanieczyściła wszystkie u – booty stacjonujące u Sowietów. Lekarze raportowali, iż „każdy marynarz spadł na wadze od 12 do 18 kilogramów, liczne były zachorowania na szkorbut, krwawienie dziąseł i całkowita niezdolność do służby. jeżeli zwijającym się z bólu udawało się zasnąć – spali po kilkanaście godzin na dobę.” Rozwiązaniem okazało się dopiero sprowadzanie całego zaopatrzenia z Niemiec. Oficerowie Kriegsmarine zauważyli jednak, iż załogi sowieckie zawsze dostawały do jedzenia dokładnie to samo i – nie chorowały. Być może był to skutek standardów żywieniowych praktykowanych nie tylko od urodzenia, ale od pokoleń.

Jednym z efektów sowiecko – hitlerowskiej współpracy był też wyjątkowy rejs krążownika HSK „Komet” (znanego też jako HSK 7 „Schiff 45” a przez Brytyjczyków od roku 1941 identyfikowanego jako „Raider B”). Okręt ten został zbudowany jako jedna z wielu jednostek nietypowych. W niemieckich stoczniach powstawały one „metodą kombinowaną” – sposobem ominięcia postanowień Traktatu Wersalskiego, zakazującego Niemcom posiadania dużych okrętów wojennych. Niemcy budowali więc mniejsze, ale posiadające siłę ognia adekwatną dla potężnych okrętów liniowych. Najbardziej znane z nich zwane były „pancernikami kieszonkowymi”. Inne miały postać okrętów handlowych, ale posiadały wzmocnione (często wręcz opancerzone) burty a ich konstrukcja umożliwiała łatwe ich uzbrojenie. Takim właśnie był „Komet” – od października 1939 stacjonujący w Gdyni a następnie w Murmańsku. Z wyglądu – był on najbardziej typowym cywilnym drobnicowcem. Po błyskawicznym uchyleniu ruchomych części burt okazywało się jednak, iż znajduje się za nimi sześć stupięćdziesięciomilimetrowych armat i sześć wyrzutni torped wraz z całym szeregiem mniejszych działek, w tym przeciwlotniczych. Zamiast ładowni towarowych „Komet” miał ogromne arsenały amunicyjne, kajuty dla 270 – osobowej załogi oraz pomieszczenie z jeszcze jednym, mniejszym okrętem – rozwijającym duże prędkości ścigaczem będącym zarazem stawiaczem min. Do wyposażenia „Kometa” należał też wodnosamolot, który mógł wystartować po opuszczeniu go na powierzchnię wody a po wykonaniu zadań (obserwacji, ostrzału z powietrza itp.) z powrotem można go było wciągnąć na pokład. W sierpniu 1940 dowództwo Kriegsmarine ustaliło z dowództwem floty sowieckiej, iż ten zamaskowany okręt wojenny przystosowany do samodzielnych długotrwałych rejsów zostanie przeprowadzony przez kontrolowane przez Związek Sowiecki morza ciągnące się wzdłuż całego północnego wybrzeża ZSRS. Czyli przez kilka tysięcy kilometrów zwykle skutych lodem. Możliwe było to wyłącznie przy użyciu kilku dużych lodołamaczy. Udostępniła je Niemcom flota sowiecka. Po tygodniach brnięcia przez lodowate północne morza „Komet” doprowadzony został do Morza Czukockiego, z którego już samodzielnie skierował się ku Cieśninie Beringa. jeżeli przez kogoś został tam zauważony – to jedynie jako typowy statek handlowy. Tym bardziej, iż mając na to zgodę władz sowieckich, „Komet” płynął pod sowiecką banderą handlową. Potem używał różnych bander, m.in. japońskiej. Marynarka amerykańska, brytyjska i wszystkie inne były w tym czasie przekonane, iż ani na oceanie Spokojnym ani Indyjskim ani też na żadnym z przylegających do nich mórz nie operował wówczas żaden niemiecki okręt wojenny. Wszystkie prowadzące do nich cieśniny kontrolowało bowiem Royal Navy. To, iż Sowieci mogli swoimi lodołamaczami umożliwić jakiejś niemieckiej jednostce przeprawienie się przez morza dzielące Azję od Arktyki – nie mieściło się wówczas w niczyjej wyobraźni. prawdopodobnie nikomu do głowy też nie przyszło, iż sojusz Hitlera za Stalinem nie ograniczał się do wspólnego zabicia Polski, ale iż ma wymiar znacznie większy. Tym większym szokiem więc było to, iż nagle na dalekich od Europy oceanach jakiś dziwny okręt zaczął topić statki handlowe pływające pod banderami Imperium Brytyjskiego.

25 listopada 1940 „Komet” zatopił nowozelandzki parowiec SS „Homwood”, dwa dni później duży (prawie 17 tys. BRT) brytyjski statek pasażerski MS „Rangitame”, 6 grudnia – brytyjski parowiec „Triona”, następnego dnia nowozelandzki frachtowiec MS „Vinni” a 8 grudnia – dwa kolejne… W czasie swojego pirackiego rejsu „Komet” posłał na dno siedem statków, w większości o ładowności i wyporności większej od własnej. Dodatkowo, znów wykorzystując zaskoczenie, gdyż zawsze udawał, iż jest statkiem cywilnym płynącym pod banderą kraju nieuczestniczącego w wojnie – jeden statek marynarze „Kometa” zdobyli. Pod niemieckim już dowództwem, jako zdobycz wojenna, został on odprowadzony do jednego z portów współpracującej wówczas z Hitlerem Francji. Zanim Brytyjczycy zdołali się zorientować, kto topi okręty na oceanie Spokojnym i Indyjskim, „Komet” opłynął kulę ziemską i przez Atlantyk zdołał dotrzeć do portu w Hamburgu.

Na koniec – szczypta lepszych wiadomości. 14 października 1942 w pobliżu kanału La Manche „Komet” znalazł się pod ostrzałem kilku okrętów alianckich, m.in. polskiego niszczyciela ORP „Krakowiak”. Jeden z pocisków spowodował eksplozję wypełnionego po brzegi składu amunicji, skutkiem czego „Komet” poszedł na dno błyskawicznie i wraz z całą załogą.

Do dziś wielu historii tego okrętu woli nie pamiętać. Świadczy ona bowiem i o rozmiarach sowiecko – hitlerowskiego sojuszu w czasie pierwszych bez mała dwóch lat II wojny światowej i o tym, jakiego to sojusznika w roku 1941 pozyskali sobie Brytyjczycy i Amerykanie…

Artur Adamski

Idź do oryginalnego materiału