Błaszczak w obronie nie do obrony. PiS to partia wstydu

2 dni temu
Zdjęcie: Mariusz Błaszczak. Fot. YT


Łukasz Mejza pędził 200 kilometrów na godzinę swoim BMW, niemal dwukrotnie przekraczając dopuszczalną prędkość. Zasłonił się immunitetem, odmówił przyjęcia mandatu, potem – gdy wizerunkowy dym już się uniósł – złożył pokorne „przepraszam” i zadeklarował, iż mandat jednak zapłaci.

Historia banalna w swej symbolice: arogancja, potem kalkulacja. Ale prawdziwy dramat nie rozgrywa się na drodze S3, tylko na Nowogrodzkiej – tam, gdzie Mariusz Błaszczak postanowił stanąć w obronie człowieka, którego choćby w PiS mało kto chce już bronić.

„Mariusz Błaszczak przyszedł i stanął w obronie Łukasza Mejzy. I to bardzo mocno” – mówi cytowany przez Newsweek uczestnik wewnętrznego spotkania PiS. „Według niego inni politycy dopuszczają się gorszych rzeczy, a Łukasz Mejza jest atakowany dużo bardziej, więc powinniśmy go solidarnie bronić”.

Tym jednym zdaniem Błaszczak dokonał rzeczy niemożliwej – połączył cynizm z bezradnością. Jego wystąpienie pokazuje, iż choćby ci, którzy przez lata uchodzili w PiS za ludzi „technicznych”, dziś już myślą kategoriami oblężonej twierdzy. Nie liczą się fakty, nie liczy się odpowiedzialność – liczy się tylko to, by „naszych” nie ruszać.

Ale choćby wewnątrz partii ta linia pęka. Jak opisuje Newsweek, młodsze pokolenie posłów zareagowało buntem. „Uczestnicy spotkania podnieśli jednak bunt. Nie chcieli bronić Mejzy. Kilka osób zabrało głos. Mówili, iż Mejza szkodzi” – relacjonuje tygodnik. To rzadki moment w PiS: ktoś odważył się powiedzieć głośno, iż lojalność wobec błędu nie jest cnotą.

Błaszczak wciąż gra rolę lojalnego wykonawcy – tego, który nigdy się nie buntuje, który zawsze „trzyma linię”. Przez lata był jednym z najbardziej zaufanych ludzi Jarosława Kaczyńskiego, uosabiając typ polityka bezbarwnego, ale niezawodnego. Człowieka, który nigdy nie powie nic od siebie, ale zawsze powtórzy to, co prezes chciałby usłyszeć.

Tyle iż dziś ta strategia przestaje działać. Bo prezes coraz częściej milczy, a rzeczywistość wymaga samodzielności. Błaszczak najwyraźniej tego nie potrafi. Jego instynkt – jak widać w sprawie Mejzy – podpowiada mu, iż najlepszym sposobem na kryzys jest zaprzeczenie, iż kryzys w ogóle istnieje.

Kiedy był ministrem obrony, uciekał od odpowiedzialności za chaos w armii, tłumacząc każdy błąd „działaniem sił zewnętrznych”. Teraz, jako szef klubu parlamentarnego, zachowuje się podobnie: gdy ktoś z PiS łamie prawo, winna jest „nagonka”, „opozycja”, „media”. Nigdy – własny człowiek.

Błaszczak nie broni Mejzy, on broni systemu. Systemu, w którym władza zwalnia z odpowiedzialności, a przynależność partyjna staje się immunitetem moralnym. Gdy mówił, iż Mejza jest „niesprawiedliwie atakowany”, nie brzmiał jak polityk kierujący największym klubem w Sejmie, ale jak rzecznik związku zawodowego dla uprzywilejowanych.

Jeszcze bardziej kompromitujące jest to, iż argumentował obronę Mejzy przykładami wypadków z udziałem innych polityków. W jego logice: skoro ktoś inny popełnił błąd, to nasz może robić to samo. To nie jest etyka, to dziecięca zasada: „on też tak zrobił”.

Cała ta scena – bunt młodych posłów, bezradne wystąpienie szefa klubu, desperackie porównania – to obraz PiS w miniaturze. Partii, która straciła moralny kompas, a teraz choćby nie udaje, iż go szuka.

Błaszczak przez lata uchodził za jednego z „porządnych” ludzi w obozie władzy – wierzącego w służbę państwu, nie w polityczne rozgrywki. Dziś staje w obronie człowieka, który kompromituje wszystko, co w tej partii jeszcze dało się bronić. I robi to z przekonaniem, iż broni sprawiedliwości.

Ta historia nie jest tylko anegdotą o jednym posiedzeniu klubu PiS. To diagnoza całego obozu. jeżeli Mariusz Błaszczak – człowiek przez lata uznawany za symbol lojalności i dyscypliny – dziś staje w obronie Łukasza Mejzy, to znaczy, iż w tej partii nie zostało już nic poza odruchem samozachowawczym.

Bo kiedy polityk broni nie prawa, ale bezprawia – nie jest już strażnikiem porządku. Jest tylko jego grabarzem.

Idź do oryginalnego materiału