Jest coś głęboko niepokojącego w tym, jak łatwo polska polityka przestaje zauważać, iż ludzie mają granice. Że są dni, kiedy choćby ci, którzy zwykle kłócą się o wszystko, próbują choć na chwilę odłożyć megafon, wyłączyć tryb „wojny totalnej” i po prostu pobyć z bliskimi. Boże Narodzenie od zawsze miało w sobie obietnicę rozejmu — nie udawanego, PR-owego, tylko zwyczajnie ludzkiego.
Tymczasem część polityków PiS konsekwentnie pokazuje, iż w ich świecie rozejm jest słabością, a cisza to okazja stracona.
To nie jest spór o podatki czy o model państwa. To jest obsesja na punkcie konfliktu. Każdy komunikat musi mieć wroga, każdy gest musi być zaczepny, a każda rozmowa — sprowadzona do moralnej pałki. Zamiast „Wesołych Świąt” dostajemy więc kolejną rundę podgrzewania emocji: sugestie zdrady, insynuacje, polowanie na „tych innych”. Przekaz jest prosty: choćby jeżeli masz w domu choinkę i nakryty stół, masz też pamiętać, iż gdzieś tam czai się „wróg”, a my jesteśmy od tego, by ci go wskazać. To nie jest przywództwo. To jest uzależnienie od adrenaliny.
Najgorsze jest to, iż ta strategia działa jak rdzewiejący klin: wchodzi między rodziny, przyjaciół, sąsiadów. I nie chodzi o to, iż ludzie się różnią — różnice są normalne. Politycy PiS nie tylko nie wierzą. Boga. Uczą też wyborców pogardy. Podają konflikt w formie „instrukcji obsługi”: kogo wyśmiać, kogo upokorzyć, komu odmówić dobrych intencji.
Wtedy polityka przestaje być rozmową o przyszłości, a staje się rytuałem plemiennym — z okrzykami, sztandarami i obowiązkiem nienawiści.

11 godzin temu








