Beczka z wodą beczką śmiechu. Jak media kpią z zasobu, który powinien budzić szacunek

1 dzień temu
Zdjęcie: Woda


Czasem zastanawiam się, co ta woda mediom uczyniła, iż na wszystkie sposoby starają się zniechęcić swoich odbiorców do traktowania jej z szacunkiem. Z jednej strony piszą – bez wody nie ma życia – co jest raczej mało odkrywcze. Z drugiej, każdy fakt związany z wodą, każdy przepis, jest – lekko ujmując temat – przedstawiany w krzywym zwierciadle.

A jak wiadomo, zwierciadło odbija odwrotnie. W połączeniu z klikalnymi tytułami daje to efekt – mam nadzieję, iż nieprzemyślany – ale marny, jeżeli chodzi o kształtowanie postawy szacunku wobec wody: tej z wodociągu i tej z nieba. Usychamy, ale co tam – dopóki z kranu kapie, nie ma się czym przejmować.

Ten artykuł nie powstałby, gdyby nie zbiegło się w czasie kilka medialnych przebłysków absurdu. Jeden z kandydatów na prezydenta grzmiał o podatku od deszczu, we Francji zabroniono podlewania ogrodów wodą opadową, a niektóre portale donosiły o karach w wysokości 10 tys. zł za odprowadzanie deszczówki.

I w tym miejscu należą się podziękowania Światu Wody – za to, iż próbował prostować jedno z tych medialnych przekłamań i przypomniał, czym w istocie jest podatek od deszczu.

Z deszczem w roli demona

Nagłówki mają swoje prawa. Mają przyciągać, zatrzymywać wzrok, prowokować kliknięcia. Ale czy muszą przy tym zabijać zaufanie? Przykład z maja: Deszczówka. Za to może być choćby 10 tysięcy złotych kary – grzmiał jeden z poczytnych portali. Brzmiało groźnie, a w artykule chodziło o nielegalne podłączenia do kanalizacji w obszarach miejskich, a nie o beczkę pod rynną.

Owszem – rozwodnienie ścieków to realny problem. Systemy oczyszczania nie są projektowane na taką ich jakość. Ale już nie dopowiedziano, iż skutki tych kreatywnych zrzutów trafiają z powrotem do nas – do mieszkańców – i to nie metaforycznie, tylko w postaci wyższych rachunków z zakładów wod-kan, bo ktoś musi płacić za awarie. Efekt w postaci tysięcy kliknięć był. Zrozumienie tematu – niekoniecznie.

Jeszcze ciekawiej zrobiło się, gdy portale zaczęły donosić, iż francuski rząd zabronił podlewania ogrodów wodą deszczową. Jeden z nagłówków brzmiał dramatycznie: Deszczówka pod nadzorem. We Francji podlewanie ogrodu może skończyć się karą. Klikam. Bo może jednak – w obliczu suszy – rząd V Republiki postanowił karać swoich obywateli za przydomową retencję.

Powietrze zeszło ze mnie szybko. Okazało się, iż zakaz dotyczy sytuacji wyjątkowych – na przykład użycia deszczówki pochodzącej z powierzchni zawierających azbest lub metale ciężkie. Ale gdy dalej czytam o utrudnieniach w gospodarowaniu wodą opadową, zapala mi się lampka: to nie może być prawda.

Sięgam więc do źródła – francuskich aktów prawnych. I co czytam? Ani niczego nowego, ani rewolucji legislacyjnej tam nie znalazłam. Zaledwie doprecyzowanie istniejących regulacji – nie wolno podlewać w czasie ogłoszonej suszy. Nie wolno podłączać wody deszczowej do sieci wodociągowej. Zbiornik musi być oznakowany, bo ktoś mógłby pomylić zawartość z wodą pitną. Tyle.

Francuskie media komentowały całą sytuację z pewnym zmęczeniem: Entre engouement et confusion, czyli między szaleństwem a zamieszaniem. Tak, także tam emocje potrafią wygrać z faktami. Kara 135 euro? Owszem, ale tylko wtedy, gdy złamiesz konkretne przepisy ochrony zdrowia publicznego. Retencja jako taka jest nie tylko dozwolona, ale wręcz promowana. A sensacja? No cóż, ta zdążyła już zrobić swoje.

No i wracamy na nasze podwórko. Temat podatku od deszczu odżył wraz z sezonem wyborczym, a iż ten jeszcze przez chwilę będzie na czołówkach, trudno się dziwić, iż deszcz trafił na afisz. Czasem się zastanawiam, kto pierwszy połączył te dwa słowa: podatek i deszcz. Kto wpadł na pomysł, by finansowe narzędzie przeciwdziałania betonozie nazwać tak, by przypominało rodzaj karnego cennika za opady atmosferyczne. Semantyka najwyższych lotów.

A przecież można inaczej: opłata za zniszczenie retencji albo: podatek od zabetonowania. Czy to nie brzmi trafniej? I – co ważniejsze – bliżej prawdy.

Nie będę powtarzać w szczegółach tego, o czym pisał Świat Wody, ale warto zapamiętać jedno: ta opłata została pomyślana nie po to, by kogoś karać, ale by promować tych, którzy wodę zatrzymują, nie pozwalają jej odpłynąć.

Niezależnie więc od tego, po której stronie politycznej sceny się rozsiedliśmy, opłata za usługi wodne nie jest ani po lewej, ani po prawej. Ona jest za wodą. Swoją drogą interesująca jestem, która z opcji politycznych będzie zaklinała deszcz, kiedy tej wody naprawdę zabraknie.

Systemowe odbicie

Zaufanie, jak wiadomo, to towar deficytowy. Zwłaszcza wtedy, gdy świat tonie w nagłówkach. Media mają swoją logikę. Muszą chwycić, zatrzymać, skłonić do czytania – choćby na trzy sekundy, zanim ktoś przewinie dalej. W takiej logice mniej liczy się sens, bardziej cel, który często od merytorycznego odpłynął. Ma być ostro, krótko i z efektem wow, choćby jeżeli po drodze coś się rozsypie. Jak choćby znaczenie.

W świecie, w którym informacja stała się produktem, forma zaczęła wygrywać z treścią. Złożone tematy i zjawiska, takie jak zmiana klimatu, susza, opłaty środowiskowe czy retencja, stają się jedynie tłem do atrakcyjnej narracji. jeżeli można opowiedzieć historię o tym, jak państwo chce karać obywatela za wodę z nieba, to po co tłumaczyć, jak działa kanalizacja ogólnospławna?

Efekt? W najlepszym razie: nieporozumienie, w najgorszym: opór.

Badania Rosy Khanyi z Rhodes University pokazują, iż medialne ujęcia zmiany klimatu jako ciągłej katastrofy prowadzą do bezruchu, zamiast mobilizować. Ludzie nie chcą się angażować w coś, co – jak wynika z przekazu – i tak jest nie do zatrzymania. Paradoks polega na tym, iż im bardziej dramatyczne są opisy, tym mniejsza gotowość do działania. A jeżeli do tego dorzucimy jeszcze warstwę ironii i skrótu myślowego, dostajemy coś na kształt medialnego fast foodu: sycącego kliknięcia, ale pozbawionego wartości.

W świecie gospodarki wodnej ten schemat powtarza się od lat, jak refren. Zespół Daniela Goodwina analizował, jak Brytyjczycy reagowali na ideę ponownego wykorzystania wody. Wnioski? najważniejszy był nie temat, ale sposób jego przedstawienia. Gdy mówiło się o oszczędności, ludzie się krzywili. Gdy o odporności na suszę – już mniej. Kiedy pojawiło się słowo bezpieczeństwo – poparcie rosło.

Podobnie w eksperymencie Manuela Teodoro. Pytani o akceptację wyższych rachunków za wodę Amerykanie reagowali zależnie od języka przekazu. Dla poprawy jakości i bezpieczeństwa – tak. Dla redukcji zanieczyszczeń – już niekoniecznie. Bo smak wody i konsekwencje w postaci chorób to coś, co odczuwamy. Zanieczyszczenia? To abstrakcja.

Co z tego wynika? Że to nie kolejny podatek jest problemem, tylko sposób, w jaki o nim mówimy. jeżeli media przedstawiają systemy małej retencji jako kałuże za grube miliony, to nie dziwmy się, iż zamiast rozmowy o odporności hydrologicznej kraju, mamy memy i śmiech.

Zatem rzecz nie w tym, by media czy komentujący przestali być krytyczni, ale by czasem przyszła refleksja, która zatrzyma zniechęcanie do tematu wody. I zanim ktoś opublikuje tekst o karze za beczkę, warto, żeby zadał sobie pytanie, dokąd prowadzi ten skrót. Bo droga na skróty, jak wiadomo, bywa najdłuższa.

zdj. główne: Mayer Tawfik/Unsplash

W artykule korzystałam z:

  1. Khanya, R. . (2024). Influence of Media Framing on Public Perception of Climate Change. Journal of Communication, 5(2), 1–13. https://doi.org/10.47941/jcomm.1972
  2. Nkhoma PR, Alsharif K, Ananga E, Eduful M, Acheampong M. Recycled water reuse: what factors affect public acceptance? Environmental Conservation. 2021;48(4):278-286. doi:10.1017/S037689292100031X
  3. Teodoro, M. P. (2022). Issue framing and public willingness to pay water and sewer rate increases. AWWA Water Science, e1275. https://doi.org/10.1002/aws2.1275
Idź do oryginalnego materiału