Postępująca atomizacja społeczeństwa, brak jakiejkolwiek optymistycznej wizji, która stanowiłaby przeciwwagę dla uniwersalnego marazmu zagłady klimatycznej, umacniania się pozycji bogatych ponad klasą pracująca czy dominacji wielkich korporacji (to tylko kilka z „najbardziej popularnych” upiorów, jakie wiszą nad obecnym dyskursem) sprawiają, iż pozycja ideologów ugrupowań lewicowych jest bardzo trudna. Uniwersalny problem ugrupowań lewicowych leży w kompletnym rozwodzie elektoratu – obecnego oraz pożądanego z punktu widzenia potencjalnego sukcesu w wyborach. Na tym froncie nie zmienia się zbyt wiele.
Młodzi wyborcy z dużych miast, wchodzący w rolę oświeconego mieszczaństwa, zainteresowani są przede wszystkim kwestiami światopoglądowymi, z naciskiem na ideologiczny liberalizm i prawa indywidualne. W jaki sposób można pogodzić oczekiwania antyklerykalnego, liberalnego i progresywnego elektoratu z oczekiwaniami elektoratu ludowego, który dalej zakorzeniony jest w sferze kultury katolickiej, a jego nastawienie do kwestii ruchów LGBT rozciąga się między umiarkowanym zainteresowaniem i jawną niechęcią? Jak rozmawiać o migracji, gdy absolwent z Wrocławia żali się, iż kolega z Indii dostał awans w korpo zamiast niego, a jego babcia, wspominająca z tęsknotą czasy PRL, utożsamia każdego uchodźcę z obozami na ulicach Paryża. Nie sposób zanegować, iż świat, w którym żyje współczesna młodzież, jest diametralnie inny od rzeczywistości poprzednich pokoleń – niezależnie jak bardzo kurczowo mogą próbować się jej trzymać.
Zewnętrzny wpływ debaty publicznej, wielkich firm i środków przekazu nie dotyka każdego w taki sam sposób. Grupa wiekowa 50+ jest w zdecydowanym stopniu mniej dotknięta chociażby algorytmicznym profilowaniem Tindera, a ludzie w wieku emerytalnym nie traktują Instagrama jako integralnej części swojego życia. Poprzednie pokolenia najprawdopodobniej kupiły swoje mieszkania i nie stały się w takiej mierze ofiarami całych tabunów spekulantów, którzy gotowi są zalewać rynek lokalami użytkowymi nadającymi się do hodowli klatkowej, a nie do zakładania rodziny. Telewizja – najważniejsze źródło informacji dla starszego pokolenia, zdaje się ześlizgiwać coraz bardziej w przepaść, ustępując szybkim dawkom informacji na TikToku czy publicystyce YouTubowej. Jakich kroków należy dokonywać, aby zanadto nie alienować żadnej ze stron tej politycznej monety? Czy lewica potrafi jeszcze trafić do milionów Polaków, którzy pracując w pocie czoła dalej muszą żyć „od pierwszego do pierwszego”, boją się migrantów, a Kościół stanowi dla nich istotny element tożsamości? A jednocześnie nie zmarnować kredytu zaufania, które dostała od młodych; patrząc na wyniki niedawnych wyborów prezydenckich widoczny jest trend popularności Zandberga i Biejat wśród młodszych wyborców. Niestety odpowiedź nie jest prosta, a rzeczywistość dostarcza nam jedynie przykładów alienacji elektoratu ludowego.
Relatywny sukces Partii Razem i Adriana Zandberga – myśląc życzeniowo – przynosi nadzieję, iż otwarte wypowiedzenie wojny umiarkowanie konserwatywnej, wierzącej w Boga i niezbyt przychylnej ruchom LGBTQ części społeczeństwa mamy już za sobą. Zandberg w ciągu ostatnich miesięcy skupiał się na dostępie do ochrony zdrowia, gospodarce, budownictwie i opodatkowaniu korporacji, pozostawiając zagadnienia ideologiczne na dalszym planie. Mimo sukcesu, jaki możemy zmierzyć w internetowych komentarzach typu: „Nie lubię lewicy, ale tego Zandberga to choćby szanuję”, widzimy zarazem dynamiczny wzrost popularności Konfederacji oraz Grzegorza Brauna. Istotne jest, by powiedzieć wprost: nie wiemy, co wydarzy się na lewicy do następnych wyborów. Wiemy jednak, iż przez ostatnią dekadę lewica nie umie się wydostać z przestrzeni kilkuprocentowych wyników, a w oczach wielu wyborców (nie tylko zadeklarowanych zwolenników prawicy) kojarzy się bardziej z antyklerykalizmem, polityką otwartych granic, bieganiem na granicę z pizzą.
Antyklerykalizm i podejście do Kościoła są w polskim dyskursie bardzo istotnymi czynnikami. Rządzący na początku tysiąclecia Sojusz Lewicy Demokratycznej nie kreował się przed wyborcami na antyklerykalnych zwolenników nowego, ateistycznego oświecenia. SLD nie wygrało wyborów obiecując zerwanie z „Polską zabobonną”, choćby jeżeli większość wysoko postawionych działaczy partii miała niezbyt przychylne opinie dotyczące roli Kościoła w Polsce. Sojusz Lewicy zdawał sobie sprawę z wagi, jaką ma w oczach opinii publicznej Kościół katolicki, a jakiekolwiek próby konfrontacji z nim zrażą tylko ludowy elektorat. Obecna lewica porzuciła ten modus operandi i do tej pory mieliśmy co najwyżej symboliczne akty próbujące trafić w preferencje młodego wyborcy, któremu bliżej do aktu apostazji, niż wysiłki na rzecz znalezienia sojusznika w wierzącym, umiarkowanym konserwatyście.
Rzadko w obecnym dyskursie lewicowym pojawia się myśl, iż religia może być nośnikiem uniwersalizmu, podobnie jak naród czy rodzina. Wiele razy w historii były nim i jeszcze nie powiedziały ostatniego słowa. Nowy przekaz lewicowej strony sceny politycznej bazuje na założeniu, jakoby tylko indywidualizm miał stanowić źródło emancypacji – kompletnie lekceważąc bardziej unitarne koncepcje. Skoro lewica przez ostatnie lata zdawała się budować swój kapitał na Strajku Kobiet i wynajdywać swojego największego rywala w episkopacie (bo neoliberałowie z Platformy mogliby się jeszcze jakoś odgryźć, a krytyka ich polityki wymaga odwagi cywilnej), to możemy zakładać, iż wyborca ludowy nie jest obiektem zainteresowania tego ugrupowania. Ten sam wyborca pozostawiony w roli politycznej sieroty zwróci się w stronę ugrupowań prawicowych, które przecież obiecują gospodarczą sanację państwa, a jednocześnie nie zaatakują jego tożsamości. Czy alienacja tego wyborcy jest korzystna dla lewicy? jeżeli jej celem jest pozostanie w granicach 10% poparcia, w roli wiecznego opozycjonisty albo wymuszonego koalicjanta – to tak.
Kwestia wyznania jest bardzo ważna dla zrozumienia problematyki, z jaką przychodzi się zmagać wszystkim ugrupowaniom biorącym udział w kreowaniu politycznego dyskursu. Dzieje się tak, pomimo iż czynne zainteresowanie praktykami religijnymi (w przypadku naszego kraju zdominowanymi przez obrządek katolicki) stale spada. Konfrontacja ze statystykami udostępnionymi przez Centralne Biuro Opinii Społecznej jasno wskazuje, iż coraz więcej obywateli traktuje wiarę jako kwestię marginalną, deklaruje się jako osoby niewierzące, a choćby idzie o krok dalej, dokonując aktów apostazji. Na przestrzeni wszystkich grup wiekowych możemy zauważyć drastyczny spadek zaangażowania w praktyki religijne i coraz większy stopień deklarowania się jako osoby niewierzące. Opinia młodych o strukturze Kościoła katolickiego jest bardzo negatywna – zarówno z powodu wychodzących na jaw skandali dotyczących pedofilii wśród hierarchów, jak również z uwagi na przekonanie, iż to właśnie Kościół jest w dużej mierze odpowiedzialny za podtrzymywanie panujących w społeczeństwie nastrojów konserwatywnych i patriarchalnych. Ugrupowania obozu władzy po porażce Trzaskowskiego przekonywały o korelacji między zaangażowaniem w praktyki religijne a preferencjami politycznymi – wszak zdecydowana większość osób wierzących deklaruje poparcie dla PiS-u oraz Konfederacji. Krytyka PiS-u i jego polityki łączy się z krytyką Kościoła i jego wiernych, jakoby ci byli odpowiedzialni za „wyprowadzanie Polski z Europy”, „średniowieczne praktyki” i „ciemnogród”.
W takiej przestrzeni bardzo trudno jest identyfikować się z Kościołem. Wśród młodzieży temat wiary – pozornie – nie istnieje. W wielkomiejskich, dobrze wykształconych środowiskach deklarowane wsparcie dla Kościoła nie jest postrzegane w pozytywnym świetle. Przywiązanie do wiary jest widziane jako opaska na oczach, która zakrzywia „racjonalną” rzeczywistość. Tak czy inaczej lewica jest między młotem a kowadłem. Młodzież liczy na teatralne gesty antagonizowania się wobec „Polski zabobonnej”, a ich rodzice nierzadko upatrują tam elementu swojej tożsamości kulturowej.
O ile badania CBOS-u możemy traktować jako wiarygodne źródło dotyczące zmian w powszechnym postrzeganiu religii, o tyle możemy zadać pytanie, czy wiara jako taka stała się przeżytkiem i nie ma na nią miejsca w obecnych czasach. Jakkolwiek fundamentalne w swojej naturze, pytanie to może poprowadzić nas do bardzo ciekawej obserwacji. Ta sama młodzież, która nierzadko głośno deklaruje niechęć wobec Kościoła, staje się bardzo podatnym gruntem dla wszelkiej maści ideologii i zachowań przywodzących na myśl zorganizowane grupy religijne. Cancel culture, które ma na celu przypisanie odpowiedzialności i skazanie na publiczny ostracyzm, działa niczym fundamentalistyczna sekta mająca na celu „oczyszczenie” przestrzeni publicznej. Z innej strony Instagram i TikTok przepełnione są treściami o charakterze około-duchowym. Romantyzacja powrotu do natury i „duchowych korzeni” stała się niemalże osobnym gatunkiem treści internetowych. Począwszy od horoskopów czy tarota, poprzez aprobatę dla wierzeń pokroju taoizmu, a kończąc na rozkwicie neopogańskich ruchów mających na celu „przywrócenie więzi z Matką Naturą”. Popularność hasztagów #astrology, #faith czy #fate przypomina oświeceniowy dyskurs, w którym oświecone mieszczaństwo krytykowało „katolicki zabobon”, samemu oddając się w ręce „Istoty Najwyższej” przybierającej formy różnorakich sił opatrzności. Na myśl przychodzi zawarta w książce poświęconej esejom Theodora W. Adorno wypowiedź amerykańskiego filozofa J. M. Bernsteina: „Współczesny okultyzm jest […] przetwarzany w drodze jego zinstytucjonalizowania w mediach masowych, a fakt niekompatybilności okultyzmu z postępem w nauce przyrodniczej, astrologii z astrofizyką, jest dziś jaskrawy i niezaprzeczalny. Stąd ci ludzie łączący «wiarę» w jedno i drugie, zmuszeni są do intelektualnego regresu, który niegdyś nie był w ogóle potrzebny”. Sam Adorno w pracy „Stars Down To Earth” starał się opisać, skąd bierze się popularność praktyk ezoterycznych i w jaki sposób pomagają one ich zwolennikom w radzeniu sobie z otaczającą rzeczywistością: „O tyle, ile system społeczny stanowi los większości jednostek niezależnie od ich woli i interesu, jest on projektowany na gwiazdy, by uzyskać w ten sposób większą godność i uzasadnienie, w jakim jednostki mają nadzieje same uczestniczyć. Idea, iż gwiazdy, gdy adekwatnie się w nich czyta, dają nam jakieś porady, łagodzi zarazem ten sam lęk przed nieprzeniknionością procesów społecznych, które wytwarza sam obserwator gwiazd”. Ezoteryzm i popularność sfery duchowej to tylko jeden z elementów krajobrazu w społeczeństwach, które odchodzą od klasycznego modelu wiary opartego tradycyjnych strukturach wyznaniowych.
Rzeczywistość społeczeństw rozwiniętych oferuje dziś niezwykle różnorodne środki, idee i figury, które mogłyby wypełnić duchową pustkę i nie muszą one mieć w żaden sposób związku z metafizyką. Świecki charakter kultu bogactwa, jaki praktykują postaci pokroju, podupadłego już nieco w oczach internautów, Andrew Tate’a – multimilionera słynącego ze swojej bardzo bezpośredniej persony nastawionej na bogactwo i definiującej sukces w życiu przede wszystkim poprzez aspekt materialny – jest jednym z bardziej zauważalnych trendów. Nie wchodząc w detale i w to, na ile istotny pozostało sam Tate (bo choćby jeżeli nie publikuje już treści to wciąż możemy odnajdywać w nim ojca założyciela hiper-kapitalistycznej parodii „od pucybuta do milionera”), jest on jednym z adwokatów szeroko pojętej „hustle culture”, oddziałującej szczególnie na młodych mężczyzn. Jedna z definicji opisuje „Hustle culture” jako powszechne, współczesne środowisko pracy, które kładzie nacisk na ciężką pracę i długie godziny spędzane w niej jako na klucz do sukcesu. Każda minuta dnia powinna być wykorzystana jak najbardziej produktywnie, a każdy krok powinien być obliczony na zysk. Ostatnio staje się to coraz bardziej popularne, a wiele firm zachęca swoich pracowników do włożenia dodatkowego wysiłku i pracy w celu osiągnięcia lepszych wyników. Na pierwszy rzut oka tego typu podejście wydaje się racjonalne, aczkolwiek internetowe figury pokroju Tate’a mają tendencję do całkowitej akceleracji tego pojęcia. Koreluje to z problematyką zdrowia psychicznego wśród młodych ludzi, ciągle wystawionych na zewnętrzne bodźce „motywujące” ich do cięższej pracy, większego wysiłku i permanentnej konkurencji z innymi.
Koncepcja „hustle culture” zdobyła prestiż dzięki przedsiębiorcom, którzy są postrzegani jako „udani”, ponieważ pracują długie godziny, nie biorąc przerw na odpoczynek ani na spędzanie czasu z rodziną. Te jednostki często są przedstawiane jako wzorce do naśladowania dla aspirujących przedsiębiorców, którzy może nie zdają sobie sprawy, jak szkodliwe bywa postawienie pracy ponad wszystko inne w życiu. Istnieje silna korelacja między mediami społecznościowymi a zdrowiem psychicznym, a media społecznościowe tylko pogorszyły ten problem. Instagram, TikTok i Facebook umożliwiły influencerom i celebrytom dzielenie się obrazami swojej pracy do późnej nocy, gloryfikując i podtrzymując niebezpieczny sposób myślenia wśród młodszych pokoleń, które patrzą na nich jako na źródło inspiracji. Postawy propagowane przez influencerów pokroju Andrew Tate’a idą w parze z kultem jednostek takich jak chociażby prezes Tesli i najbogatszy człowiek na świecie – Elon Musk. Biznesmen ten dzięki mediów społecznościowych stworzył wizerunek, który wydaje się być niezwykłą inspiracją dla młodych ludzi. Musk przedstawia siebie jako geniusza, szalonego naukowca rodem z komiksów o Iron Manie, oderwanego od biznesowego aspektu prowadzenia działalności. Świat obiegły zdjęcia, na których Musk śpi na podłodze fabryki samochodów Tesla, a miało to ukazać jak pomimo swojego bogactwa i statusu nigdy nie porzucił pasji związanych z technologią. Obecny właściciel Twittera (Portalu X) dba o swój wizerunek i sposób, w jaki odbierany jest przez opinię publiczną, która w dużej mierze postrzega go jako „jednego z nas”.
Fałszywa solidarność klasowa, jaka tworzy się między takimi influencerami a gronem ich odbiorców/zwolenników, jest z punktu widzenia systemu bardzo korzystna. Rzesze młodych będą starały się oddać wszystko za możliwość osiągnięcia „sukcesu” wzorem swoich idoli. Problem leży jednak w tym, iż większość zwolenników postaci pokroju Muska czy Tate’a nie dysponuje takimi możliwościami jak oni. Elon Musk pochodzi z bardzo zamożnej rodziny posiadającej kopalnie minerałów w RPA (co usilnie stara się zamaskować), a Tate, który nigdy nie wypowiadał się na temat tego, w jaki dokładnie sposób zarabia pieniądze, usłyszał zarzuty dotyczące handlu ludźmi na Bałkanach, z których pochodzi.
W jaki sposób ugrupowania lewicowe mogą wypełnić pustkę, która powstała w dobie spadającej popularności zinstytucjonalizowanych ruchów religijnych, tych samych ruchów, które stanowiły spoiwo tkanki społecznej na przestrzeni ostatnich stuleci. Jak wypełnić pustkę, gdy idee stały się czymś niebezpiecznym i wręcz niepożądanym w procesie „rzetelnego i racjonalnego” zarządzania aparatem państwa.
Czy można w jakikolwiek sposób znaleźć sposób na wykorzystanie uniwersalizmu Ewangelii tak, aby wykreować nową narrację, która nie zniechęciłaby progresywnych wyborców, a jednocześnie stanowiłaby moralne oparcie dla bardziej konserwatywnego elektoratu? Czy jest szansa na wykorzystanie czegoś na kształt „bezwyznaniowego chrześcijaństwa”, o którym w latach siedemdziesiątych mówił (wówczas bardzo lewicowy) Jacek Kuroń? A może kwestia spraw okołoduchowych w ogóle powinna zostać pominięta w kreowaniu nowego planu dla lewicy i trzeba pozostawić ją jako sferę indywidualną każdego człowieka i nie wprowadzać jej do debaty publicznej? Jak przemówić uniwersalnym językiem do tych, którzy stanowią trzon obecnej klasy pracującej, ale nie wierzą, iż klasy społeczne wciąż istnieją?
Model społeczeństw Zachodu spełnia proroctwa Karola Marksa, który przepowiadał wyrafinowaną zdolność Kapitału do wkradania się w różne, oddalone od ekonomii, sfery naszego życia. Wspomniany Tinder pokazuje, w jaki sposób pojęcia używane dotychczas w świecie finansów przeszły do powszechnego wokabularza definiującego relacje interpersonalne („Co druga osoba ma mi do zaoferowania?”, „Czy przypadkiem nie ma lepszej okazji?”). Sfera duchowa też podlega zjawisku komercjalizacji – figury influencerów oferują nam „zbawienie” w ramach funkcjonującego systemu. Polega ono na osiągnięciu sukcesu rozumianego w kategoriach materialnych albo ucieki przed niepokojem wynikającym z naszej partycypacji w systemie. Sprzedawane nam przez kulturę i social media mantry dotyczące wykreowania własnego świata, swojej bańki i przestrzeni, stanowią tylko reakcyjny sposób na radzenie sobie z otaczającą rzeczywistością.
W zbiorze „Przemysł kulturalny” Adorna możemy znaleźć bardzo interesującą myśl: „Rozrywka to przedłużenie pracy w późnym kapitalizmie. Poszukuje jej ten, kto chce wymknąć się systemowi zmechanizowanej pracy, aby na nowo móc mu sprostać. Ponieważ mechanizacja ma taką władzę nad czasem wolnym człowieka i określa tak dogłębnie wytwarzanie artykułów rozrywkowych, doświadczenia kultury masowej są jedynie wtórnymi obrazami samego procesu pracy”. O ile cytat odnosi się do rozrywki i kultury w ujęciu masowym, o tyle jest bardzo aktualny w szerszym ujęciu dzisiejszego krajobrazu socjoekonomicznego. Kultura masowa istnieje teraz na styku mediów, biznesu, polityki, sztuki i spajających to w jedną całość aplikacji społecznościowych. Młodzi artyści korzystają z biznesowych praktyk internetowych specjalistów od Public Relations. Humorystyczne profile na Instagramie tworzą swoje skecze w oparciu o wydarzenia ze świata polityki. Zatraceni w „hustle culture” aspirujący biznesmeni starają się być na bieżąco z estetycznymi trendami publikowania filmików na TikToku. Tak, aby odpowiednio dobrana piosenka pozwoliła wygenerować większy zasięg materiału mającego w ten czy inny sposób odbić się na prowadzonej przez nich działalności. Postrzegany w ten sposób kulturowy tygiel jawi się jako strefa niesamowicie integralna dla naszego życia i światopoglądu. Jak jednak uciec od polityki i światopoglądowych konfrontacji, skoro wszystko jest ze sobą tak bardzo połączone?
Bardzo trudnym zadaniem byłoby stworzenie nowego programu, nowej narracji, bez świadomości wpływu sfery kultury masowej na kształtowanie postaw i preferencji wyborczej wśród ludzi (zwłaszcza w silnie rozwiniętych państwach globalnego Zachodu). Socjologicznie rzecz biorąc, należałoby oczekiwać nastania kulturalnego chaosu wskutek upadku zinstytucjonalizowanych religii, rozwoju technologicznego i społecznego zróżnicowania oraz zaniku ostatnich przedkapitalistycznych reliktów, ale nic podobnego nie następuje. Kultura nigdy nie była bardziej zunifikowana i zintegrowana. Pod względem jednolitości kultura bije dziś na głowę wszystko. Film, muzyka, telewizja czy czasopisma stanowią zwarty system. Kultura stała się jawnie i bezczelnie przemysłem posłusznym tym samym regułom produkcji, co wszyscy inni wytwórcy towarów. Czy wśród tego, moim zdaniem dystopijnego, krajobrazu nie dałoby się stworzyć narracji, która zamiast dołować daje nadzieję?
Interdyscyplinarne podejście wydaje mi się, w przypadku rozważań dotyczących kursu polityki, dalece zasadne. To właśnie na styku wiary, kultury masowej, wydarzeń geopolitycznych i popularnych środków przekazu plasują się nasze ideowe koordynaty. Hipotetycznym pytaniem jest to, jak wykorzystać panujący duch czasów i w jaki sposób dotknąć społecznej wrażliwości w taki sposób, by zbudować skuteczną narrację. choćby jeżeli pytanie jawi się jako trudne, lub wręcz niemożliwe, to wydaje się być bardziej budujące niż polityczne przepychanki Magdaleny Biejat i Adriana Zandberga, którzy w hipotetycznym sojuszu oscylowaliby w okolicy dziesięciu procent poparcia. Sama Konfederacja powoli zapatruje się na dwukrotność tego wyniku. A przecież to oni mieli nigdy nie być w stanie przekonać „normalnych ludzi”, czyż nie?
Michał Szymański
Grafika w nagłówku tekstu: Gerd Altmann from Pixabay