Marcin Romanowski — były wiceminister sprawiedliwości, dziś poseł PiS korzystający, jak informuje przekaz obozu rządzącego, „z prawa do azylu na Węgrzech” — zdecydował się na język, który nie tyle broni, ile eskaluje konflikt i podsyca atmosferę zemsty.
Jego wpisy w mediach społecznościowych są dziś mniej próbą rzeczowej odpowiedzi na zarzuty, a bardziej manifestacją personalnej wojny: „Bandyci od Bodnara, Rudzińskiej-Bluszcz, a teraz od Żurka będą za te fałszerstwa, preparowane zarzuty i nagonkę odpowiadać karnie. Za takie machinacje grozi do 10 lat więzienia. Zegar tyka, nie będziecie rządzić wiecznie, a wtedy skończycie za kratami. Za całokształt” — napisał Romanowski, odpowiadając na krytykę prokurator Ewy Wrzosek.
Ten styl ma swoje konsekwencje. Po pierwsze: upolitycznia procedury. Publiczne groźby i zapowiedzi kar godzą w podstawowe zasady państwa prawa — w domniemanie niewinności i w rozdział między polityką a wymiarem sprawiedliwości. Po drugie: dehumanizuje przeciwnika. Mówienie o „bandytach” czy odliczanie do chwili, gdy „skończycie za kratami”, nie jest argumentem prawnym; to retoryka przemocy symbolicznej, dla której prawda staje się epizodem w spektaklu zemsty.
Romansowski odpowiada na zarzuty Ewy Wrzosek, która wskazywała, iż podpisywał on umowy o dotacje z Funduszu Sprawiedliwości „kiedy nie miał już takiego prawa”. Romanowski ripostuje: „Ordynarne kłamstwa Wrzosek. Jedyna zmiana w okresie, którego dotyczą zarzuty, iż rzekomo działałem bez upoważnienia, polegała na tym, iż moje stanowisko zmieniło się z podsekretarza stanu na sekretarza stanu. Osoba była ta sama, więc choćby nie trzeba byłoby zmieniać zarządzenia kompetencyjnego. Mimo to minister Zbigniew Ziobro wydał nowe zarządzenie kompetencyjne 7 listopada 2023, które jasno przyznawało mi te uprawnienia.” To fragment obrony technicznej — istotny — ale ton, w którym jest podany, burzy jego wiarygodność.
W polityce obrona faktów bez narzędzi retorycznych, które samemu deprecjonują dyskurs, jest trudna, ale możliwa. Romanowski mógłby skoncentrować się na dowodach, dokumentach i procedurach — zamiast tego ucieka w manichejski, oskarżycielski język: przeciwnicy jako „bandyci”, prokuratura jako torba fałszów. To nie tylko strategia sprawiająca wrażenie słabości argumentacyjnej — to także strategia, która zaraża przestrzeń publiczną agresją i polaryzacją.
Nie można przy tym ignorować kontekstu. Śledztwa związane z Funduszem Sprawiedliwości i innymi sprawami z czasów rządów PiS są w toku; ich skala sprawia, iż rozliczenia będą politycznie i prawnie bolesne. Prasa informuje o szerokim spektrum zarzutów wobec osób związanych z ówczesnym aparatem państwowym — to tło, które każe traktować publiczne groźby z najwyższą powagą.
Co gorsza, retoryka „zegar tyka” jest paralizatorem debaty. Zamiast dopracować obronę prawną, Romanowski — i z nim część obozu — tworzy narrację ofiary-męczennika, która ma skleić elektorat i zdyskredytować śledztwo. To jednak krótkowzroczne: system prawny opiera się na dokumentach, świadkach i procedurach, nie na finezyjnych zwrotach na X.
Ostatecznie mamy do czynienia z problemem bardziej uniwersalnym niż jedynie „sprawa Romanowskiego”. To symptom słabości demokratycznego języka — gdy polityk, zamiast wykonać pracę obrony merytorycznej, woli grać na emocjach, straszyć i dehumanizować. W państwie, które chce uchodzić za europejskie i praworządne, takie zjawiska powinny budzić nie tylko krytykę przeciwników politycznych, ale i niepokój obywateli.

4 dni temu













