Awantura w Pałacu. Nawrocki nie umiał zareagować

7 godzin temu
Zdjęcie: Nawrocki


W Pałacu Prezydenckim, który miał być symbolem stabilności i ciągłości państwa, coraz częściej słychać zgrzyt przypominający źle naoliwioną maszynę. Medialne doniesienia o konflikcie między najbliższymi współpracownikami prezydenta Karola Nawrockiego odsłaniają nie tyle personalny spór, ile głębszy problem: brak jasnego przywództwa i elementarnych reguł współpracy w obszarze kluczowym dla bezpieczeństwa państwa.

Według ustaleń Onetu, w Pałacu miało „kipieć od emocji”. Marcin Przydacz, szef Biura Polityki Międzynarodowej, był – jak czytamy – „o krok od doprowadzenia do dymisji” szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego, Sławomir Cenckiewicz. Powody brzmią jak lista grzechów głównych administracji: „paraliż decyzyjny, szwankująca kooperacja z MON i wojskiem, brak certyfikatów bezpieczeństwa i fatalne sygnały płynące z Pentagonu”. jeżeli choć połowa z tych zarzutów jest prawdziwa, to nie mamy do czynienia z drobną sprzeczką urzędników, ale z realnym zagrożeniem dla spójności polityki bezpieczeństwa.

Najostrzejszy konflikt miał dotyczyć relacji ze Stanami Zjednoczonymi – filaru polskiej strategii obronnej. Przydacz, wspierany przez gen. Krzysztofa Nolberta, cenionego attaché obrony w Waszyngtonie, próbował odbudowywać zaufanie w relacjach z Pentagonem. Tymczasem – jak relacjonują rozmówcy Onetu – „działania ludzi Cenckiewicza zaczęły nam szkodzić”. Kulminacją miał być incydent z grudniowej wizyty w Pentagonie, gdy gen. Nolbert został „wyproszony z rozmów z Amerykanami”. Decyzja ta miała wynikać nie z merytorycznych zastrzeżeń, ale z faktu, iż generał „formalnie pracuje z Bogdanem Klichem”, kojarzonym z obecną władzą.

Jeśli to prawda, mamy do czynienia z upolitycznieniem bezpieczeństwa w najgorszym wydaniu. Personalne animozje i partyjne etykiety zaczynają decydować o tym, kto może rozmawiać z kluczowym sojusznikiem Polski. To logika plemienna, a nie państwowa. Przydacz, według relacji, po powrocie delegacji do kraju „przekonywał Nawrockiego, iż BBN wymaga głębokiej przebudowy”. Trudno się dziwić – instytucja odpowiedzialna za bezpieczeństwo narodowe nie może działać jak zamknięty klub ideologicznej czystości.

W tej historii najbardziej uderzająca jest jednak postawa samego prezydenta. Nawrocki, zamiast jasno przeciąć konflikt i postawić na funkcjonalność państwa, miał – według doniesień – wstrzymać dymisję Cenckiewicza z obawy przed politycznym odbiorem. Gdy „Gazeta Wyborcza” opublikowała informacje z niejawnych dokumentów dotyczących zdrowia szefa BBN, prezydent uznał, iż jego odwołanie „byłoby kapitulacją”. To znamienne. Nie liczy się pytanie, czy szef BBN dobrze wykonuje swoje obowiązki, ale to, jak decyzja zostanie odczytana w bieżącej wojnie medialnej.

Cenckiewicz od lat funkcjonuje w przestrzeni publicznej jako postać skrajnie kontrowersyjna – historyk, publicysta, urzędnik, który granicę między badaniem przeszłości a bieżącą polityką traktuje nader elastycznie. Jego obecność na czele BBN miała być sygnałem ideowej konsekwencji. Problem w tym, iż bezpieczeństwo narodowe wymaga kompetencji, zaufania sojuszników i sprawności instytucjonalnej, a nie ideologicznej demonstracji.

Przydacz z kolei jawi się w tej historii jako technokrata próbujący ratować relacje międzynarodowe, ale działający w systemie, w którym decyzje zapadają chaotycznie, a odpowiedzialność się rozmywa. Nawrocki zaś wygląda na prezydenta, który pozwala, by jego zaplecze samo się wyniszczało, zamiast narzucić jasny kurs.

Ten pałacowy spór to nie jest plotka z politycznego zaplecza. To sygnał ostrzegawczy. jeżeli w obszarze bezpieczeństwa państwa panuje „paraliż decyzyjny”, a personalne wojny przesłaniają interes publiczny, to problemem nie jest tylko Cenckiewicz, Przydacz czy Nawrocki z osobna. Problemem jest model prezydentury, w którym konflikty są zamiatane pod dywan, a decyzje odkładane w imię źle pojętej politycznej kalkulacji. W polityce bezpieczeństwa taki luksus może się okazać wyjątkowo kosztowny.

Idź do oryginalnego materiału